poniedziałek, 26 września 2011

List w czasie terapii

Chodziłam do psychologa. Pani mi powiedziała, że mimo tego iż mieszkam w Poznaniu, Jarek wciąż siedzi mi na plecach i chodzi ze mną po bułki do sklepu. Kazała napisać list. Oto i on:
Jarku B.
Zostawiasz mnie. Miłość na wieki okazała się jedną z wielu. Wyjaśnienie "coś zgasło" jest żadnym wyjaśnieniem. Raczej słabym kłamstwem, nawet żenującym gdyż zawsze myślałam że wykształcony mężczyzna ma odrobinę więcej polotu i wymyśliłby coś sensowniejszego, odpowiadającego jego ilorazowi inteligencji, np: "nasze poglądy dotyczące sfery życia rodzinnego są niekompatybilne". Można? Można. Ale tobie się nie chciało. Nie dość, że tym swoim "cosiem co zgasł", zabiłeś mi ćwieka na trzy lata to jeszcze masz czelność odwiedzać moich rodziców i  odgrywać przed nimi pokrzywdzonego tatusia. Hipokryto jeden! Przypominam, że to ty mnie zostawiłeś a nie odwrotnie. Gdybyś miał odrobinę kultury i taktu, już nigdy nie pokazałbyś się na oczy mnie i mojej rodzinie. Że co? Że przemawia przeze mnie nienawiść? A co ty myślałeś? Że kartki na święta będę ci wysyłać? Ok, przyznaję, nie biłeś mnie, szanowałeś- cud malina! ale w gnębieniu psychicznym byłeś mistrzem. Nikt z taką dokładnością i precyzją nie niszczył mojego poczucia własnej wartości. I z tego też powodu do słowa Szanowałeś powyżej, dopisz sobie cudzysłów. Nie twierdzę że jestem bez winy. Nie ma ludzi doskonałych, wszyscy popełniamy błędy. Choć nie uważam aby uzewnętrznianie uczuć było błędem w jakimkolwiek znaczeniu. Ale jeśli to moje uzewnętrznianie w jakiś sposób cię dotknęło, to przepraszam. Nie skrzywdziłabym cię celowo. Byłeś mi zbyt bliski. Wiesz co mi się wydaje? Że gdy dotknęła nas ta tragedia, i ja bardzo mocno to przeżyłam, całą sobą, dostrzegłeś, że nie jestem eteryczną nimfetką ale kobietą z krwi i kości. To tak jak na początku każdego związku: nie mieszka się razem i facet myśli, że ona jest idealna. Ale gdy się już do niego wprowadzi, to wychodzi na jaw że ona jest zwykłym człowiekiem który w nocy puszcza bąki. Wizerunek ideału padł. Wybacz porównanie, w stanie jakim piszę ten list nie przychodzi mi nic bardziej wyszukanego, ale moim bąkiem była śmierć Zefirka. Ty nie kochałeś mnie,tylko odrobinę dziecka, małej dziewczynki, która jeszcze wtedy, na początku, we mnie była.Niestety, ta tragedia sprawiła że bardzo szybko stałam się dorosłą kobietą... Co się tobie wydawało? Ze mnie sobie wychowasz? Kiedyś i tak bym dorosła. Oczywiście. W każdym z nas do końca życia jest odrobina dziecka. Ale tą odrobiną nie da się manipulować. A tobie to nie odpowiadało. Stąd ten "coś co zgasł"? Ja po prostu w przyśpieszonym tempie dorosłam.
Twoja decyzja, że to koniec, powaliła mnie z nóg. Już abstrahując od miłości i przywiązania do ciebie. W głowie mi się nie mieściło, że dorosły mężczyzna w konfrontacji z problemem, uporania się ze stratą części nas samych, dziecka, kapituluje i ucieka do mamusi pod spódnicę. Od kiedy cię poznałam, to zawsze imponowały mi twoja odpowiedzialność, stabilność osobowości, siła spokoju, samozaparcie w dążeniu do celu- byłeś dla mnie na wskroś męski. Byłam dumna, że mam takiego faceta. Czułam się bezpiecznie. Tymczasem okazało się, że z naszej dwójki najbardziej męska jestem ja. Straciłam wiarę w ciebie, straciłam wiarę we wszystko co się wokół mnie działo, bo jeśli coś tak stabilnego jak ty okazało się fikcją, to czemu z cala resztą miało by być inaczej?
Nie potrafię się zdecydować, czy żałuje że cie spotkałam czy nie. Nikt nigdy nie zadał mi tyle cierpienia co ty. Ale też nikt nigdy nie dał mi tyle szczęścia co ty, w postaci naszego syna. To dziecko, to chyba najlepsze co mnie spotkało z twojej strony.
Jesteś draniem wiesz? Czekam na dzień gdy zrozumiesz co czuje młoda kobieta tracąc w przeciągu 2 miesięcy dwie osoby, które kocha najbardziej na świecie, czekam na dzień gdy dosięgnie cie zasłużona kara a potem-potem idź do diabła.


 Ania


p.s: Wszystie zwroty do ciebie pisałam z małej litery-celowo.






A dziś? Cóż...
Chętnie piję z nim whiskey i gadam do rana.I wiem, że gdy kończy się miłość to zawsze ktoś z tej miłości wychodzi poraniony. I wiem,że jeśli kogoś naprawdę się kocha, to możliwe jest pozwolić na to, żeby ten ktoś układał sobie życie z kimś innym, jeśli z nami nie potrafi. I wiem, że możliwe jest, z maleńkim bólem w sercu, cieszyć się szczęściem tej osoby.

Twoje zdrowie, Jarku.
http://www.youtube.com/watch?v=QO9htDn91Go&feature=grec_index

wtorek, 20 września 2011

Pokonałam

Do dziś, po śmierci Zefirka, gdy myślę o tym wszystkim co mu robiono,by go wyleczyć, te nakłucia, wenflony, igły to płaczę. To nie jest tak, że się nakręcam, po prostu w najmniej spodziewanym momencie przychodzi taka myśl i ból- fizyczny ból serca... Że byłam tą, na którą liczył, która powinna mu pomóc, tą, od której oczekiwał że będzie go chronić przed tym bólem, ale ja byłam tą która go trzymała gdy wkłuwali igłę... Czy tak małe dziecko może czuć, że nie taka powinna być mama? Czy mógł czuć, że zawiodłam jako matka? Bo nie rozumiał na pewno, że wybierałam mniejsze zło. Dziś wiem,że wybierałam źle, bo umarł z tymi cholernymi igłami... Żył w ciągłym bólu, z odrobiną matczynego bezpieczeństwa, bo przecież za chwilę go trzymała by mogli wbić... a mogłam mu dać znacznie więcej...
Teraz mnie nakłuwają. Dzielę z nim ten strach. W przeszłości, w innym wymiarze, bo wieżę że taki istnieje.


Pokonałam kolejną barierę która powstała po śmierci Zefirka. To już wspomniana punkcja. Ja bardzo się jej bałam i jak opętana przez cały tydzień poprzedzający zabieg, próbowałam poczuć ten strach który On czuł.
Ja-bałam się punkcji. On- bał się punkcji- przecież nie miał takiej świadomości jak ja, że to dla jego dobra, odbierał to jako krzywdę którą mu wyrządzano,bał się tego, gdzie jest mama? miał ją dwa razy. Może za drugim razem bał się już tylko bólu, i nie wiedział dlaczego mama ZNÓW na to pozwala? Czy tak małe dziecko potrafi to tak czuć?
Zrobiono mi punkcję. Przeżyłam.Teraz już wiem synku. Kocham Cię;-*

środa, 7 września 2011

Jestem chora

Tak. W połowie sierpnia, po dwu dniowym pobycie w szpitalu(zawiozło mnie tam pogotowie), stwierdzono u mnie padaczkę.Mówiłam ,że zaczęłam słabo widzieć. Nikogo to nie interesowało. Teraz, trafiłam do neurologa który twierdzi, że padaczka może być objawem a nie chorobą samą w sobie. Podejrzewa różnie, nawet to najgorsze.
Wiem, że jak już będę w szpitalu (poniedziałek) będą chcieli zrobić mi badanie płynu mózgowo-rdzeniowego i wiem że będzie ono dla mnie trudne. Dlaczego? Bo pamiętam jak mój synek miał je robione, dwa razy, i pamiętam jak strasznie krzyczał, i pamiętam jak płakałam pod gabinetem. Wiem, że mogę się na nie nie zgodzić, ale pozwolę je sobie zrobić, żeby poczuć to co czuł on. Taki masochizm.

wtorek, 6 września 2011

Lek na całe zło-ochrona środowiska

Hasz był osobą, która miała bardzo duży wpływ, na odbudowę mojego poczucia własnej wartości. Ja wiem że z tego co napisałam do tej pory wynika, że ja miałam takie super wsparcie ze strony rodziców. Gówno prawda. Ja nie miałam kiedy wypłakać ,wykrzyczeć, tak naprawdę przeżyć tego bólu żeby już nie powracał. Ja od razu musiałam być silna bo to moja mama potrzebowała wsparcia, ona w ogóle co chwilę płacze,taką ma naturę,ale wtedy jej łzy mi nie pomagały, wręcz przeciwnie. Budziły we mnie złość. To mama powinna wziąć się w garść bo córka jej potrzebuje, a nie odwrotnie. Ojciec to inna historia. Na pewno Wam to opiszę jak na pogrzebie mojego dziecka pił wódkę, potem dopił się piwem a na końcu zrobił awanturę...
Do czego zmierzam. Moja mama była i jest do tej pory tak zapatrzona w Jarka, ze potrafiła mi powiedzieć krótko po naszym rozstaniu, że to moja wina, że on odszedł. Bo ja byłam taka zła, a on taki biedny.Miedzy innymi z tego powodu opuściłam rodzinny dom. Kiedyś mi powiedziała, że Jarek to ma dziewczynę po politechnice a ja to tylko ogólniak... Zabolało.I wtedy zwierzyłam się Haszowi. A on tak po prostu mi powiedział, że na polibudzie to ochronę środowiska można studiować( on jest matematykiem), i że to słabe jest. Że tam ochrona środowiska to jak pedagogika na uniwerku. Oczywiście on mi to wszystko mówił z perspektywy zadufanego w sobie ścisłego umysłu, ale i tak bardzo mi pomogło;-) Wiem, słabe jest pocieszanie się czymś takim, ale moja psychika była wtedy tak słaba, że gadanie o tym że nie studiami się mierzy wartość człowieka, zwyczajnie do mnie nie trafiało a jeszcze dobijało. Wyobraźcie sobie jakie musiało być wtedy niskie moje poczucie własnej wartości, zdeptane przez moją rodzicielkę.
Hasz zrobił plakat,który powiesił na drzwiach od kibelka: "Na polibudzie można studiować ochronę środowiska" i za każdym razem gdy z pokoju przechodził do kuchni (mijał drzwi do łazienki), dopisywał jedną moją cechę za którą mnie uwielbiał. Z czasem dołączyła do tego jego dziewczyna, Dorota. To było bardzo fajne. A ja się zorientowałam, żesam wyjazd nic mi nie dał. Muszę pójść na terapię.

Hasz

Tak więc siedzę w Poznaniu. Pozornie wszystko jest ok. studiuje, mam pracę ktora daje mi satysfakcję, aczkolwiek marzę o czymś innym i na pewno zaraz po studiach będę się starała ją zmienić, fajnych znajomych i... Hasza;-)
Haszz cała pewnością jest facetem mojego życia, ale nie w takim sensie w jakim mogłoby się wydawać. Mieszkamy razem, kłócimy się razem, pijemy razem, sprzątam mu ,piorę, prasuję, czasem coś ugotuje,ale...ale nie jest moim facetem. W pewnym  momencie państwo J. postanowili że wynajmą drugi pokój, choć na początku w ogóle nie było o tym mowy. Tak więc Hasiu został moim współlokatorem. Na początku myślałam że będziemy się mijać w drzwiach, od czasu do czasu zamieniając ze sobą kilka słów. Ale stało się inaczej. Nawet nie wiem, kiedy się stało, ale pokochaliśmy eis jak...rodzeństwo. Od kiedy pamiętam ,zawsze chciałam mieć przyjaciela faceta, któremu będę mogła się wypłakać na ramieniu, który mnie przytuli ot tak i czasem utwierdzi w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym, a wszystko inne jest nieważne. Ale byłam pewna, że takim przyjacielem  będzie tylko gej, tymczasem Tomek (tak brzmi jego imię)jest w 100% hetero. Szalenie dobrze się rozumiemy, czasem nawet bez słów, jednak nie potrafię oddać tego, jak bardzo szalenie. To trzeba by było zobaczyć, a ponieważ nie możecie, to opisze kilka zajefajnych scenek;-)

H: naprawiłem odkurzacz!
- super.
H: no pochwal mnie! ty niewdzięczna kobieto...
- ciesze się, że naprawiłeś dla mnie odkurzacz (wszak tylko ja go w tym domu używam)
H: Nie naprawiłem go dla ciebie.
- nie?
H: nie. bo nie ma "ja", nie ma "ty', jesteśmy "my".


I jeszcze:
(wchodzę do pokoju hasza prosto po kąpieli, owinięta tylko w ręcznik, z rzeczą, którą -znowu- zostawił w łazience. Wiem ,że się na mnie patrzy, ale nie tak normalnie, tylko jak facet na kobietę;-) Wychodzę. Chwilę później w kuchni już razem, ja poprawiam ręcznik):
H; (patrzy na mnie) czy ty coś chcesz?!
- ja?!!! przecież zawsze po kąpieli latam w ręczniku!!!!! (oburzona) idę założyć moją antykoncepcyjna piżamę (koszulka MEDUZA SERWIS i bokserki)
H: tak mnie tu szczuje tymi nogami i obojczykami, wredne babsko... (leci za mna ze ścierką i próbuje strzelić w tyłek)
- NIIIIIEEEEE!!!!!
H: Nie, ja już wiem jakie to jest to twoje nie...

Na koniec:
-głowa mnie boli...
H; oj nie narzekaj, małże głowy nie mają i żyją....

poniedziałek, 5 września 2011

Gdzie kibelek?

Otóż ja, szukając mieszkania w Poznaniu, będąc w Poznaniu, w poszukiwania te zaangażowałam tę samą kumpelę, która pomagała mi przy wynajmie za pierwszym razem. I wyglądało to mniej więcej tak, że Ona ogłoszenia mieszkaniowe dla Poznania przeglądała w Kołobrzegu i wysyłała mi namiary do Poznania. Ufff....Skomplikowane? Pewnie że tak. Ale kto powiedział, że Polak nie potrafi? ;-)

Siedząc na spotkaniu w sprawie pracy, wybierałam oferty i w czasie przerwy dzwoniłam pod wskazane numery by dowiedzieć się szczegółów. Tak trafiłam na Państwa J., którzy to chcieli wynająć pokój na osiedlu Oświecenia. Cała uradowana pojechałam obejrzeć to cudo. To, co miałam nadzieję, że zostanie moim nowym domem, okazało się klitką metr na metr, ale ja, niepoprawna optymistka, wiedziałam, że nowe firanki w kolorze blue i odrobina babskich bibelotów potrafią zdziałać cuda. Nie przeszkadzało mi też, że będę mieszkać z trzema facetami, wszak jestem kobieta nowoczesną, wychowaną na Cosmopolitanie. No więc biorę. Jescze tylko Pani J. zapytala, czy korzystam z internetu, bo jest on wliczony w czynsz. Powiedziałam ,że nie ale to nie ma znaczenia i będę płacić. Na moje ( w tamtej chwili) nieszczęście, Pani J. okazała się bardzo uczciwa i  nie zgodziła się bym płaciła za coś z czego nie korzystam. Że za 15 minut będzie ktoś jeszcze oglądał i jak też nie będzie korzystał z sieci to ona do mnie oddzwoni. A więc nadzieja jakaś była. Niestety chłopak korzystał z internetu, więc to jemu wynajęli pokój. Wydawało się, że znów jestem bezdomna. Jednak państwo J. mieli dla mnie propozycję: ich mama i teściowa w jednej osobie, mieszkała sama w trzypokojowym mieszkaniu, a co najlepsze to rzadko w nim bywała, więc w praktyce płaciłabym za pokój, ale mieszkała sama. Rewelacja! Jeszcze tego samego dnia załatwiłam formalności związane z wynajmem. Znajomy koleżanki z akademika, samochodem pojechał ze mną obejrzeć mieszkanie, zabraliśmy od razu moje bagaże. Zostawiliśmy wszystko w mieszkaniu i wróciliśmy do akademika wypić piwo by rozładować stres, który od kilku dni mnie pożerał. Jak bardzo mnie pożerał dotarło do mnie następnego dnia rano, kiedy to w kuchni dopadłam kolegę od "przeprowadzki":

-(ja, przerażona) już wiem, dlaczego to mieszkanie było takie tanie!
- dlaczego?
- bo nie było w nim sedesu!
- co ty gadasz?! ja byłem w tej łazience i gwarantuję Ci, że sedes jest.
- naprawdę?
- czy te oczy mogą kłamać? (trzepocze rzęsami)
- no..nie.
- właśnie.jeszcze wcześnie. idź spać.
- idę.

sobota, 3 września 2011

Uprzejmy Pan

Do Poznania pojechałam tirem ze znajomym kierowcą z pracy-Robertem. Akurat miał trasę w tym kierunku, więc zgodził się mnie zabrać. Droga minęła nam szybko i przyjemnie, w stolicy wielkopolski byliśmy po zmroku. Uprzejmy Pan, u którego wynajmowałam pokój uprzedził, że troszkę się spóźni, więc poszłam do osiedlowego sklepiku zrobić zakupy na kolacje. Gdy miałam już to ,czego potrzebowałam ,wybrałam się na spacer by poznać okolicę. Ponieważ czas mi się dłużył, postanowiłam odwiedzić koleżankę, która studiowała w tym mieście. Gdy siedziałam już w taksówce, zadzwonił kolega Grzegorz, który również był kierowcą tira, by zapytać czy już się rozpakowałam i czy może się wprosić na kawę. Z kolegą oczywiście. Zapewniłam go, że serdecznie zapraszam. Gdy teraz to wspominam, to tak sobie myślę że głupi ma zawsze szczęście.
Chwilę po tym jak dojechałam do akademika "Jagienka", zadzwonił Uprzejmy Pan, że już jest w domu i czeka na mnie. Ponieważ byłam już zmęczona (i umówiona), pożegnałam się z koleżanką tak samo szybko jak przywitałam, z powrotem wsiadłam do taksówki i pojechałam rozpakować walizki.

Pierwszy szok, jaki przeżyłam w Poznaniu był związany z brakiem możliwości kupienia biletu w autobusie. Drugi, z bardzo długim oczekiwaniem na taksówkę. Trzeci, z Uprzejmym Panem, który drzwi otworzył mi w... ręczniku na biodrach. Gdyby był to młody, wysportowany blondyn, przemawiający głosem Bogusia Lindy, to naprawdę była bym przeciw a nawet za!;-) Tymczasem stanął przede mną mężczyzna w wieku około lat 70, witający mnie skrzekliwym "witam,jaki ładny ma Pani biust!". Już wtedy powinnam brać nogi za pas, ale ja, młoda i naiwna dziewczyna z Pomorza pomyślałam, że pewnie chciał być miły a przy tym "trendy" no i trochę mu nie wyszło. No nic. Weszłam do środka a tam- o dobry Boże!-syf, kiła i mogiła: lepiące się szafki, brudna podłoga, mnóstwo nieumytych naczyń w zlewie. A mój pokój? Był zrobiony ze starej łazienki, było w nim jedno okno, bardzo malutkie i zakratowane. Znajdowała się tam jedna szafa, pamiętająca jeszcze Gierka, z ogromną dziurą, tak jak by trafił w nią pocisk. W kącie stał rozkładany fotel, tak wąski, że chyba bym się w niego nie zmieściła. I to by było na tyle jeśli chodzi o wyposażenie. Uprzejmy Pan, z miną amerykańskiego milionera, oprowadzał mnie po swych "włościach", wyjaśniając zasady " naszego współżycia". A więc: ponieważ prysznic był w tym samym pomieszczeniu, co wanna, a zdarzyło by się tak, że chciała bym skorzystać z niego w momencie, gdy Uprzejmy Pan siedziałby w kąpieli, to mam się nie krępować, mogę wejść i się "prysznicować". Marzy mi się pobiegać na golasa po mieszkaniu w czasie kiedy on jest obecny?Żaden problem. Jemu osobiście to nic a nic nie przeszkadza. Jest tylko jedna zasada: nie wolno mi zamykać pokoju na klucz. No i tej nocy będą otwarte na szeroko, bo tak jest bezpieczniej, bo jak bym się czegoś przestraszyła to On od razu mi pomoże. Po wysłuchaniu tego wszystkiego wpadłam w panikę. Wiedziałam już, że nie mogę tam zostać. I właśnie wtedy zadzwonił kolega "od kawy". Starałam się normalnie z nim rozmawiać, ale i tak wyczuł ze coś jest nie tak.
- Ania, co się dzieje?
- Nic.
-Pytam się Ciebie. Co tam się dzieje? Coś Ci zrobił? Słyszysz mnie? Co on ci zrobił?
-Nie mogę ci powiedzieć.
-Ania..
- Nie mogę Ci powiedzieć ( zaczynam płakać)
- Czy Robert wie gdzie jesteś?
- (cały czas płaczę) Tak.
- Ok. (przerwane połączenie)

W tym czasie próbowała dodzwonić się do mnie mama. Gdy już się jej to udało, tak jak Grzegorz od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Przez łzy opowiedziałam jej o mieszkaniu, jego właścicielu,i rozmowie z Grzesiem.Była przerażona, kazała mi stamtąd uciekać i wracać do domu. Brzmiało to bardzo rozsądnie, tylko jak to zrobić, jeśli już jest późna noc?
Gdy zakończyłam rozmowę z nią,mój telefon odezwał się ponownie. To Robert dzwonił, powiedział mi o awanturze, którą zrobił mu Grzesiek o to, że jak mógł ze mną nie poczekać i zobaczyć, kim jest ten facet, że wziął kumpla i jadą z Kotlina tirem po mnie. A jednak głupi ma szczęście...

Jeszcze kilkanaście razy odbierałam połączenia telefoniczne, to Grzegorz na zmianę z rodzicami wydzwaniali do mnie, by dowiedzieć się jak wygląda sytuacja i dać wskazówki, co mam robić dalej. Pierwszą rzeczą która musiałam zrobić, to uciec z tego mieszkania. Wyczekałam moment, kiedy Uprzejmy Pan poszedł do toalety, zabrałam z jego pokoju klucz do drzwi wejściowych (tak,tak, zamknął je a klucz schował), wyniosłam swoje torby i uciekłam na stację paliw po drugiej stronie ulicy. Tam spokojnie czekałam na moich wybawców. Tymczasem oni przez telefon naradzali się z moimi rodzicami, czy mają mnie zabrać ze sobą na noc do Kotlina a rano odwieść do domu, czy ulokować gdzieś w Poznaniu, i... co zrobić Uprzejmym Panem? Bo to, że coś zrobić trzeba nie podlegało żadnej wątpliwości. Stanęło na tym, że zawiozą mnie do koleżanki w akademiku, bo przecież ja następnego dnia miałam spotkanie w sprawie pracy, a od właściciela- zboczeńca zabiorą moje pieniądze i jak będzie trzeba dadzą mu w gębę.
Nawet nie potrafię opisać, jaką ulgę poczułam , gdy zobaczyłam jak na cpn  wjeżdża tir. Moi wybawcy! Uściskali mnie,wpakowali do auta, a sami poszli do Uprzejmego Pana. Otworzył im ubrany w garnitur (ponoć miał też krawat), i z wielkim oburzeniem zapytał, jakim prawem nachodzą go o tej porze? Grzegorz przedstawił się jako mój mąż i... i tylko tyle wiem, bo nic więcej powiedzieć nie chcieli. Faktem jest, że odebrali moje pieniądze. Do dziś jestem im wdzięczna za to, co dla mnie zrobili.

Tak więc stałam się bezdomna. Koleżanka z "Jagienki", Małgosia, powiedziała że pierwsza stancja jest zawsze pechowa i dopóki nie znajdę czegoś, mogę mieszkać z nią i jej narzeczonym, Pawłem. Ucieszyło mnie to, choć nadal się martwiłam jak ja w ciągu kilku dni znajdę lokum, które będzie się nadawało na dom dla mnie? I w tym miejscu muszę znów przytoczyć, że "głupi ma zawsze szczęście".




Przeprowadzka

Przy organizowaniu przeprowadzki pomagała nie tylko rodzina ale też... kolezanka Jarka, która nawet nie wiem kiedy, stała się moją najlepszą kumpelą.Ona tak samo jak moja mama zdawała sobie sprawę, że albo stad wyjadę i zrobię coś ze swoim życiem, albo już zawsze będę się leczyć psychiatrycznie. Ponieważ firma, w której pracowałam miała zasięg ogólnokrajowy, poprosiłam o przeniesienie mnie do oddziału w Poznaniu. Moja prośba bardzo szybko zostala rozpatrzona pozytywnie. Pozostało mi tylko znaleźć lokum. Niestety nie było łatwo, gdyz chciałam je wynająć bez konieczności wcześniejszego oglądania. Jak sie potem okazało, to był błąd.
Znalazłyśmy tani pokój za pomocą internetu, pan z którym rozmawiałam przez telefon wydawał się miły, wpłaciłam zaliczkę na poczet wynajmu i już mogłam się wprowadzać.

25 lutego 2007 roku spakowałam walizki i wyruszyłam na kolejne spotkanie z dorosłością.


Zupa ogórkowa-emocje

Jesteście przed monitorami? Powiedzcie teraz do kogoś, kto jest obok Was "mam na obiad zupę ogórkową". W taki mniej więcej sposób Pani doktor z OIOM-u poinformowała nas o tym że 10 minut temu zmarło nasze dziecko. Zero emocji. Nie oczekiwałam płaczu, czy nawet żalu. Ale odrobina empatii by nie zaszkodziła.
Pamiętam, że gdy usłyszałam "proszę państwa bardzo mi przykro, niestety dziecko zmarło" tonem ogórkowej, to zaczęłam powtarzać "nie, nie ,nie" a potem... czarna dziura. Nie pamiętam co się działo, następne co pamiętam to to, że Jarek trzymał mnie w pasie bo się szarpałam i wciąż krzyczałam to cholerne "nie", ale to nie był taki zwykły krzyk, on był taki z środka, taki prawdziwy, uwalniający, taki... pierwotny? Potem jak już mnie puścił chodziłam jak kretynka wokół holu, powtarzałam "ale było lepiej, przecież było lepiej?" Bo nie przyszło nam do głowy że tuż przed śmiercią, w agonii zawsze się poprawia... Zjawiła się pielęgniarka z filiżanką herbaty i czymś na uspokojenie, bardzo się przydało bo Pani doktor za chwilę powiedziała "przecież mówiliśmy żeby się na to przygotować". Jak? No jak można się przygotować na śmierć własnego dziecka? Czego oczekiwała po tym że mnie uprzedziła? Że powiem aha, o której to się stało?
Pozwolono nam Go zobaczyć. Leżał taki śliczny, spokojny, w końcu bez tych rurek, kabelków, wenflonów... Miał na główce czapeczkę zieloną, w żaglówki, dzień wcześniej wieczorem mu założyłam bo miał główkę wyoliwkowaną, miał ciemieniuchę, moja wina, nie dokładnie myłam mu główkę, bałam się że jak trochę ją podniosę to odłączę mu respirator.Do dziś ją mam. Z tą oliwką. nie wyprałam jej. Jescze długo nim pachniała... Nie mogłam płakać, Jarek mógł ale nie chciał. Dusił się bo próbował powstrzymać szloch... Nakrzyczałam na niego," płacz, to nie wstyd, wyrzuć to z siebie". Poszliśmy. Nie wiem czemu tak szybko. Dziś bym zostało aż do momentu gdy po niego przyjdą, wtedy... nie wiem co wtedy sobie myślałam. Zapytaliśmy gdzie go zabiorą. Powiedziała nam pielęgniarka że przyjdzie dwóch panów z czarnym workiem. Zemdlałam.
Dziś już więcej nie mogę...

List którego nigdy nie wysłałam

Mamo,
mam problem. Miałaś rację, że przed problemem się nie ucieknie. Na początku, gdy przeprowadziłam się do Poznania, to było zbyt wiele spraw do załatwienia, zbyt wiele emocji, by móc myśleć o motywach swojego postępowania. Myślałam że ucieczka do dużego miasta to będzie recepta na wszystkie problemy, Niestety, jest inaczej. Wszystkie decyzje, które podejmuję wypływają z rozumowania „ Co On by powiedział? Czy uznał by to za dobre?” Pozornie jest ok., jest porządnym facetem wiec i moje wybory są porządne;-), bo tylko z takimi by się zgadzał. Studia, praca, wartościowi znajomi, brak nałogów- sielanka! Tylko cały czas mam wrażenie, że On siedzi mi na plecach. On, facet który już tak naprawdę nie ma wpływu (bezpośredniego) na moje życie. Mam tysiące myśli w głowie. Wiem, ze już nigdy nie będę w stanie mieszkać w Kołobrzegu. Zbyt duży odczuwam strach, ze jeszcze kiedyś stanie na mojej drodze. Ja wcale nie boję się że zrobi mi krzywdę- nie On! To dobry człowiek. Boję się tych wspomnień- one naprawdę mnie bolą. Może to o czym pisze nie jest już nic nowego, w sumie żaden problem, bo niestety tak już jest że gdy tragedia zostanie wpisana w nasze życie, to do jego końca właśnie tak to odczuwamy. Ale czy mógłby mi to ktoś powiedzieć wprost? Może to właśnie tak pamięta się o kimś, kogo się straciło a bardzo kochało. Może tak już jest że po śmierci dziecka boli zawsze? Może to, że Jarek siedzi mi na plecach, to element pamięci o moim dziecku? Ale niech mi to ktoś powie!!!
Wybaczenie-bardzo chcę, ale bardzo nie mogę. Są takie krzywdy na świecie, których wybaczy się nie da. Dlatego lepiej Jarka nie widzieć.
Żałoba- ile ona trwa? Według podręczników rok. Według mnie wciąż trwa. Trzy lata jak mój kochany synek nie żyje. A ja mam wrażenie że to było wczoraj. Oczywiście nie jest tak zawsze, to są pewne okresy kiedy nie wiem co mam ze sobą zrobić.
Marzenie- dziecko. Tylko boję się je urodzić. Nie wiem czemu, po prostu. Zachowuje się jak anorektyczka która chce i może sięgnąć po bułkę a jednak… nie może.
Mój przyjaciel mówi, że robię się zimna. Nie chcę być zimna. Po prostu życie pokopało mnie tyle razy, że teraz ja pierwsza kopie żeby nie oberwać… znów.


Ania

Decyzja

Gdy to wszystko się działo, to był to taki okres, kiedy ból po stracie był wyciszony, bo inaczej nie potrafię tego nazwać. Zaczął zbliżać się pierwszy listopada, święto zmarłych. Schudłam w tym czasie 9 kg. I właśnie wtedy zaczęłam mówić o tym, że chciałabym się wyprowadzić. Jeszcze nie byłam pewna gdzie, i w jakim czasie, ale że to nastąpi wiedziałam na pewno. Postanowiłam przygotować się do tego momentu psychicznie, żeby nie zabierać problemów ze sobą. Chciałam je zostawić w Kołobrzegu. Wtedy mama mi powiedziała, że nie ucieknę od nich, że nie ma złotej recepty, że one tu zostaną wtedy, gdy zapomnę o Zefirku, a nie zapomnę o nim nigdy. I nie zapomnę tez o Jarku, bo Zefirek jest jego częścią,że muszę się nauczyć z tym żyć. Ale ja byłam wtedy mądrzejsza, bo co może wiedzieć moja mama? To było moje dziecko, i co Ona może wiedzieć o cierpieniu? Jej nigdy dziecko nie umarło. Zapomniałam wtedy, że wnuki kocha się bardziej niż własne dzieci... Poza tym miałam świetny sposób by uwolnić się od wspomnień i pragnienia miłości tak macierzyńskiej jak i do mężczyzny. Postanowiłam sobie wmawiać, że mnie już spotkało to,co miało spotkać, ze już przeżyłam to, co miałam przeżyć, że już zawsze będę sama, bo taka jest kolej rzeczy, że nie zasługuję na miłość, że byłam kiepską matką, więc dobrze się stało, że Zefir umarł, no bo czy ja potrafiłabym go wychować? Pewnie nie.
Tak więc, pewnej nocy, będąc w pracy podjęłam decyzję, że na początku przyszłego miesiąca przeniosę się do Poznania. Myślę, że istotny wpływ na to miało pewne zdarzenie. Otóż zaczęła do mnie wydzwaniać pewna kobieta, która pytała o Jarka i o to, co mnie z nim łączy. A więc był ktoś jeszcze, dla kogo on był ważny... zabolało.. a zabolało jeszcze bardziej to, że on mi nie uwierzył. A więc teraz tylko jej ufa, mnie już nie, tak, jak bym to ja go skrzywdziła...
Ta sytuacja miała także odrobinę humorystyczne zabarwienie;-/
Ponieważ Jarek nic z tym nie zrobił i ta natrętna baba wciąż wydzwaniała, poprosiłam o interwencje jego mamę. Ta natomiast zaczęła mi wyjaśniać (o jak mnie ubawiła!) że "przecież wiem jakie są dziewczyny". Owszem, wiem, że tak zachowują się dzieci w gimnazjum a nie dorosłe kobiety i kimkolwiek ona jest to rozumem chyba nie grzeszy, no bo przecież on mając lat 31 chyba nie umawia się z dziećmi? Anyway...
gdy już zdecydowałam się na opuszczenie domu, prosto z pracy,chcąc zebrać myśli, pojechałam na cmentarz do synka. Musiałam sobie to wszystko racjonalnie poukładać. przy Jego grobie zawsze się uspokajałam, a później chodziłam na powojenny cmentarz, na którym spoczywały tylko maleńkie dzieci. Szybko się tam wyciszałam.

piątek, 2 września 2011

Epilog do przeprowadzki


Tak więc siedzę w Poznaniu. Przeprowadzka do tego miasta nie była przemyślana. Nie była nawet szalonym pomysłem świeżo upieczonej maturzystki, która narzeka na brak swobody w rodzinnym domu i postanawia się usamodzielnić. To był krzyk rozpaczy, ucieczka od zbyt bolesnych wspomnień i… nowej miłości mojej miłości(Jarka). Zaraz po maturze rozpoczęłam pracę w agencji ochrony i myślę,  że z tamtego okresu było to najlepsze co mnie spotkało, gdyż odkryłam ,ze dbanie o bezpieczeństwo innych daje mi wiele satysfakcji, i jest to coś,  co chce robić w życiu. Anyway… Tak więc zaczęłam tę pracę i postanowiłam iść za ciosem. Nie robić sobie przerwy w edukacji I zacząć studia w trybie dziennym- fizjoterapię. Miałam dochód, a więc w pewien sposób stałam się niezależna, do tej mojej fizjoterapii dorobiłam sobie ideologię, że dzięki umiejętnościom, które tam zdobędę, pomogę takim dzieciom jak mój synek. Można by sądzić, już się otrząsnęłam z tego dramatu, który przeżyłam, i że wszystko idzie ku dobremu. I może by tak było naprawdę, gdyby któregoś dnia moja siostra nie powiedziała mi, że widziała Jarka z kobietą. Ponoć wyglądali na zakochanych… Ponieważ uczelnia znajdowała się w pobliżu domu Jarka, zawsze bałam się, że spotkam Go po drodze i nie będę wiedziała, co zrobić. A w momencie, gdy dowiedziałam się, że On kogoś już ma, bałam się że dosłownie zemdleję, gdy spotkam ich razem. Z dniem, w którym dotarła do mnie ta informacja moje życie ponownie zmieniło się w koszmar. Mam wrażenie, że nawet gorszy niż poprzedni. Popadłam w swego rodzaju paranoję: coraz rzadziej chodziłam na uczelnię, bo bałam się że jak ich spotkam to zemdleję. W rezultacie rzuciłam studia, bo przejście przez wiadukt, na którym mogliśmy się minąć jawiło mi się,  jak coś nieziemsko bolesnego. Teraz to może wydawać się śmieszne, ale wtedy była to dla mnie trauma. Bałam się rodzicom powiedzieć, co się ze mną dzieje, tak się cieszyli, ze wracam do równowagi, więc wymyśliłam, ze rezygnuje ze studiów gdyż edukacja jest droga, a je chcę im pomóc finansowo, szczęście w nieszczęściu, że akurat mieli większe problemy z budżetem domowym, więc długo się nie sprzeciwiali. Wszak cel był szlachetny;-/
Potem przestałam jeździć do miasta, bo bałam się, że jak ich spotkam to zemdleję, przestałam chodzić do kina i na dyskoteki, bo bałam się, że jak ich spotkam to zemdleję. Równocześnie z tym, jak przestałam chodzić na cmentarz, bo bałam się, ze jak ich tam spotkam to zemdleję, pojawiły się problemy ze snem. Zaczęłam w nocy wychodzić „na spacery”, bo „D. nocą jest takie piękne”, a tak naprawdę to nic nie widziałam i niczego nie podziwiałam, gdyż zawsze zalewałam się łzami wyobrażając sobie, ze to ją dotyka a nie mnie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że chyba mam problem i na pewno sobie z tym nie poradzę. Myślałam, że już gorzej być nie może. Niestety, myliłam się.

czwartek, 1 września 2011

Nadzieja to dziwka...a jednak rozumiem


No więc przyjeżdżał, pomagał, wspierał, chodziliśmy razem do kina, na piwo- po prostu ideał! Ja powoli oswajałam się z myślą że teraz jestem sama, że w końcu będziemy musieli układać sobie życie osobno. Ale stało się coś, cos prawiło że znów odżyła we mnie nadzieja na rychły koniec „separacji” i cudowny początek nowego wspólnego związku: zaczęliśmy ponownie sypiać ze sobą. Jaka ja byłam szczęśliwa! Wydawało mi się że to oznacza, że on mnie jednak kocha! Wspaniale! Niestety, myliłam się. Napiszę brzydko: chciało mu się, a pod ręką miał laskę która za niego oddała by życie, i zgadzała się na wszystko by dostać od Niego odrobinę ciepła, Byłam taką „furteczką”: jeśli żadna inna nie będzie chciała, to zawsze jest Ania. Potraktował mnie jak dziwkę, naprawdę, mógł mi chociaż za to płacić, a nie ja jeszcze dokładałam do interesu kupując tabletki antykoncepcyjne. Trwało to przez rok. Ostatni raz kochaliśmy się w sierpniu, chyba był już wtedy z nią. Już naprawdę zostałam sama.

Był jego tatą, na pewno też w jakiś sposób bardzo cierpiał a cała uwaga otoczenia skupiała się na mnie, gdyż w przeciwieństwie do niego uzewnętrzniałam swoje emocje. Ja to wszystko teraz wiem, i rozumiem, że On mógł mieć dość, i dlatego odszedł. Jednak wciąż nie rozumiem, dlaczego nie dał nam szansy? Dlaczego wszystko przekreślił tylko dlatego, że ja byłam nieznośna? Cóż, stało się. Nie jesteśmy razem i nigdy nie będziemy. A żyć trzeba dalej.

Dziś


     Jarek mi wciąż powtarza: „Proszę bądź szczęśliwa. Nie marnuj życia na bycie nieszczęśliwą”. Wkurza mnie że musze mu tłumaczyć że ja jestem szczęśliwa. Mam rodzinę, tego pragnęłam. Rodzina, dziecko, są dla mnie najwyższą wartością. On mnie pamięta kiedy miałam 16 lat, do dziś irytuje mnie pytaniami typu ”Uczysz się? Jak oceny?”, tak jakby czas się zatrzymał. Wtedy wszystko wydawało mi się proste, oczywiste i tak, wtedy byłam szczęśliwa. CAŁĄ SOBĄ. Ale potem umarło dziecko. A razem z nim umarło coś we mnie. Jakaś część mnie. On to zna. Dlaczego więc muszę wciąż tłumaczyć?
W pełni szczęśliwa będę dopiero wtedy, jak cofnie czas, ożywi Zefirka, sprawi że to co się zdarzyło, nigdy się nie wydarzyło. Sprawi żeby w momentach radości, że aż serce pęka - bo Pola zaczęła chodzić, mówić, tańczyć - nie dopadały mnie takie nagłe myśli: a jak by to zrobił Zefirek? Czy bawiliby się razem?
Bez tej części która odeszła razem z Zefirkiem, ja NIGDY nie będę szczęśliwa w pełni.                                                                                                                                                              Chociaż… jest taki jeden moment kiedy czuję się szczęśliwa w PEŁNI. Kiedy spotykam się z ojcem mojego dziecka. Nie, nie w takim sensie, że maślane oczy i motylki w brzuchu. Kiedy spędzamy czas razem to tak, jak by mój synek ze mną był, przecież On to połowa mnie i połowa Jarka. Lubię te spotkania. Przez ten cały czas gdy jesteśmy razem, gdy siedzimy obok siebie, pijemy whiskey, wspominamy naszego synka, mam w sobie tyle czułości co wtedy, przed tą tragedią( bo ja w gruncie rzeczy mam dobre serduszko, tylko tak pozuję na zimną sukę, bo tak łatwiej, tak nikt Cie nie zrani). Wtedy -to może śmieszne-bardziej kocham swojego męża(wiem ,jak nielogicznie to brzmi, ale logikę w tym mogą zobaczyć tylko rodzice po stracie) tak cała sobą, tak, że aż płakać mi się chce, że nawet nie wiem jak mam mu to powiedzieć , bo-zwyczajnie nie ma takich słów…
Mój mąż, miałam wiele szczęścia że na niego trafiłam. Małżeństwo traktujemy poważnie ale bez przesady. Myślę że dajemy sobie wiele swobody, co nie zawsze mojemu małżonkowi odpowiada, gdyż nie może z kumplami przy piwie ponarzekać jaką to ma straszną babę ;-P                                                                                                                                                                     Ale dzięki temu Konrad jest bardzo cierpliwy i ma wiele wyrozumiałości dla moich spotkań z Jarkiem. Choć wiem że jest troszkę zazdrosny i nie do końca mu ta sytuacja odpowiada, ale czego się nie robi dla ukochanej kobiety?                                                                                                                                                                        Paradoksalnie im więcej daje mi swobody w kontaktach z Jarkiem i innymi mężczyznami (mój przyjaciel  Jacek ;-P)tym bardziej jestem przekonana że to właśnie ten, i tym samym oni nie mają z nim szans.                                                                                                                                                         Hmm… przypomniało mi się jak kiedyś Jarka mama powiedziała do niego „Nie wiesz czy ją kochasz? To ją zdradź, będziesz wiedział”. Jest w tym jakaś prawda. Mam bardzo luźny stosunek do zdrady, myślę że mój Kondziu też chociaż zgrywa w tej sprawie  katolika;-)                                                                                                                                                                        Ostatnio mówi do mnie tak:
(On): w horoskopie wyczytałem, ze na Woodstocku spotkam Lwa i nie powinienem się powstrzymywać przed uniesieniem.
(Ja): No skoro horoskop tak mówi to nie masz wyjścia. Tylko mi o tym nie mów.

Uczuciowa kaleka



Posprzątałam i przemeblowałam cały pokój, by nie kojarzył mi się ze wspólnie spędzonymi chwilami. Przyszła do mnie mama, widziała jak jest mi ciężko powiedziała, że boi się, że przestanę chcieć żyć. Wiedziała, że otrząsnąć się „ze śmierci” Zefirka, chciałam tylko ze względu na Niego. Teraz już nie maiłam żadnego „względu”. Zapewniłam ją, że wszystko jest w porządku, że czasem tak się zdarza, że może jeszcze razem będziemy, że zagubiliśmy się w tym wszystkim, ale to się da naprawić, przecież tragedie umacniają związki, przecież ,co nas nie zabije to nas wzmocni, czy nie tak? Spałam spokojnie, aż sama się dziwię jak to możliwe, ale tak było. Dopiero następnego dnia rano poczułam, że ogarnia mnie panika i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Wiedziałam, że moja siostra brała leki na uspokojenie, więc też je wzięłam. Ale nie jedną, i nie dwie, ale znacznie więcej. Nie pamiętam ile ich było, ale jedno wiem na pewno: nie chciałam odebrać sobie życia. Gdy zaczęły działać, poczułam się źle, powiedziałam siostrze, że chyba wzięłam za dużo i… i już nic więcej nie pamiętam, straciłam przytomność.
To, co się działo potem pamiętam jak przez mgłę. Mamę, która trzymała mnie za rękę i płakała, siostrę, która przez łzy mówiła: ”Aniu, ty miałaś padaczkę”, i tatę, który nie wiedząc jak ma mi pomóc biegał po całym mieszkaniu. Znów zemdlałam. Miałam przebłyski świadomości, wiem ,że przyjechało pogotowie, płukali mi żołądek, potem Oddział Intensywnej Terapii Medycznej, Oddział Psychosomatyczny. Diagnoza: ciężka depresja. Dopiero długo po tym zdarzeniu mama opowiedziała mi  jak się bała, i że była prawie pewna, że nie dowiozą mnie do tego szpitala żywej, że zadzwoniła do Jarka i jechali razem na izbę przyjęć, i że cała drogę płakała, że to właśnie to rozstanie mnie do końca załamało. Ja nie chciałam się zabić, ja chciałam przespać ten straszny czas, obudzić się jak już będzie po wszystkim, jak znów będziemy razem.
Odwiedzał mnie w szpitalu. Dostawałam tak silne leki, że nie mogłam się obudzić. Głaskał mnie po głowie, a ja nie mogłam zrzucić jego ręki, bo nie byłam stanie nawet otworzyć oczu. Ja nie chciałam się zabić. Ja chciałam przestać czuć.
W momencie, kiedy to się stało ja chodziłam już na terapię do psychologa. Miał mi pomóc w powrocie, do jako takiej równowagi psychicznej. Zaproponował terapię dla nas obojga, byśmy chodzili wspólnie. Jarek nie chciał. Więc terapeuta wpadł na pomysł, by mnie tylko odprowadził do drzwi, i jak On już nam otworzy to spróbuje go zachęcić do uczestnictwa w spotkaniu. Jarek nie chciał nawet podejść do drzwi.
Po tym, jak opuściłam szpital bardzo często mnie odwiedzał. Podejrzewam że miał wyrzuty sumienia, co mnie nie dziwi bo ja sama się starałam by je miał. Już sztandarowym był tekst „uczyniłeś ze mnie uczuciową kalekę”. Okropne, co? Pewnie że tak, ale ja naprawdę się tak czułam. Poza tym robiłam wszystko żeby przyjeżdżał jak najczęściej i patrzył, jak przemieniam się we wrak człowieka. Miałam ogromną satysfakcję że czuje się winny. Teraz, kiedy jestem starsza i bogatsza o pewne doświadczenia, pewnie plunęłabym mu w twarz i na tym by się skończyło. Nie pozwoliła bym żeby widział moje łzy, że tak bardzo mi na nim zależy. Wtedy tak niestety nie myślałam…

Odeszli


Ale od początku…
Gdy się urodził Zefirek, odkryłam że siedemnaście lat czekałam na to by zostać matką. Choć był On z nami tak krótko, że nie mogłam w pełni zrealizować się, jako rodzic, to wiem, że bycie kurą domową i matką dzieciom sprawiałoby mi wielką radość. Bo kto powiedział, że kobieta, która na pełen etat zajmuję się domem nie może się rozwijać? Odpowiednio zachowana równowaga między czasem poświęcanym pociechom a przeznaczonym na własne przyjemności, plus odrobina zdrowego egoizmu to przepis na szczęśliwe macierzyństwo. To, co wtedy czułam, tę bezwarunkową miłość do tego dziecka nie można przyrównać do niczego. Ale, jak to śpiewa Anna Jantar: „Nic nie może przecież wiecznie trwać, za miłość też przyjdzie kiedyś nam zapłacić…”. No i zapłaciliśmy. Po długiej i ciężkiej chorobie nasze dziecko odeszło. Jezu, nawet w najgorszym momencie dojrzewania nie byłam tak zbuntowana jak wtedy, w czasie żałoby. Wszyscy byli wtedy winni: ja, nasi rodzice, lekarze, Bóg i On. On, tata Zefirka, Jarek. Ja nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie tylko ja opłakuję tego małego człowieczka, że nasi bliscy też to przeżywają. Prawo cierpienia zagarnęłam dla siebie, pozbawiając go wszystkie inne bliskie nam osoby. Gdy przypominam sobie, co ja wtedy wyprawiałam to jest mi normalnie wstyd. Tak, wiem. Cierpiałam po stracie dziecka i miałam prawo. Ale to, co ja wtedy robiłam i wygadywałam to już nie jest kwestia żałoby a (wydaje mi się) braku dojrzałości. W takim samym stopniu dojrzałości mi zabrakło wtedy, gdy powiedział że odchodzi. Długo rozważał tę decyzję(przynajmniej tak twierdzi), a ja niczego nie przeczuwałam, ba! Nawet planowaliśmy ślub ba czerwiec, a to był maj…
Odchodzi. Wyprowadzić się chciał następnego dnia. Kazałam mu to zrobić w tej chwili, pomogłam spakować walizki i… podarłam nasze wspólne zdjęcia. Jego ostatnie słowa przed wyjściem brzmiały „Nie wiem, co mam Ci powiedzieć”. Odszedł.