sobota, 19 listopada 2011

Zefirkowa droga do domu

Dziś w nocy śniło mi się prosektorium. To, z którego zabieraliśmy Zefirka. Sen był bardzo realny, każdy szczegół taki sam, pokrywający się z prawdziwymi wydarzeniami.
Bardzo chciałam ubrać Zefirka sama, żeby mieć pewność, że wszystko będzie tak jak trzeba. Ale Pan, który tam pracował powiedział, że mówi to teraz do mnie jako ojciec, a nie jako pracownik prosektorium- lepiej nie oglądać, lepiej zapamiętać takiego jakim był. A następnie zażyczył sobie 50 zł za ubranie dziecka(!). Gdy go przyniósł, takiego bezwładnego, z rozłożonymi rączkami, chciałam krzyczeć, ale J. powiedział do mnie ostro Ania! i wzięłam się w garść. Włożyliśmy go do trumienki i zauważyliśmy że ma niekontrolowany wyciek z ust i noska, to po sekcji. Do teraz mam przed oczami jak pracownik prosektorium grubymi, krótkimi paluszkami, wpycha mu do buzi papier toaletowy. Tłumaczyłam sobie wtedy, że to i tak nie robi mu już różnicy... Dziś wiem, że nie miał prawa wkładać tego papieru przy nas, że powinien oszczędzić nam takich widoków, i że nie miał brać pieniędzy, ale wtedy, przy ogromie tych ciężkich przeżyć, żadne z nas nie zastanawiało się, że ten człowiek właśnie wykorzystuje naszą tragedię i rozpacz by "dorobić". Z resztą, w porównaniu z tym, co nas spotkało później to był pikuś.
Zefirek zmarł w ICZMP w Łodzi, więc po ciało naszego dziecka przyjechał Pan z zakładu pogrzebowego w Kołobrzegu. Całe auto miał załadowane trumnami (ponoć dzięki temu miał przyczepność, bo było ślisko), więc trumienka z ciałem naszego synka stała na naszej torbie podróżnej(wracaliśmy razem z nim, miał z przodu trzy miejsca) oddzielona od drzwi tekturą (żeby nie wypadła podczas jazdy-tak powiedział ów Pan-potem ciągle patrzyłam w lusterko). Całą drogę puszczał nam disco polo, zatrzymaliśmy się raz, na stacji paliw. Jako że nic nie jedliśmy od rana, J. kupił ciastka Hity. Do dziś jak o tym myślę, to czuję do siebie obrzydzenie. Moje dziecko leżało z tyłu, na mojej torbie podróżnej a ja jadłam z przodu Hity i słuchałam disco polo...

Na sali pooperacyjnej z moim synem leżała trójka innych dzieci, które były operowane tego samego dnia co On. Z tej czwórki Zefirek zmarł jako ostatni. Wiem, że jednej z mam tych dzieci, pewien lekarz zaproponował, by dziecko w trumience zabrali własnym samochodem, w bagażniku. Tego i tak nikt nie sprawdza.
Gdybym wtedy wiedziała, że to będzie tak wyglądać, to pewnie wieźlibyśmy go w trumience przykrytej kocem, na tylnym siedzeniu.

Kiedy dojechaliśmy do D., na skrzyżowaniu koło gminy czekał dziadek z kluczami do cmentarnej kaplicy, ponieważ nie zmieścilibyśmy się wszyscy, pojechał z tym Panem i naszym synem, my poszliśmy pieszo. Pamiętam że J. mnie ciągnął po tej żużlowej drodze, bo ja nic nie widziałam, ryczałam, że nie chce go tam zostawiać.
Gdy byliśmy już w kaplicy, bardzo się bałam reakcji dziadka, gdy otworzymy trumnę. Był wstrząśnięty (Zefirka widział pierwszy raz), ale opanowany. Ja chciałam zostawić zapaloną świeczkę i otwartą trumnę, żeby się nie bał być tam sam po ciemku, ale szybko mi wybili ten pomysł z głowy.
Ułożyliśmy go wygodnie, zamknęliśmy trumienkę i wyszliśmy z kaplicy zamykając ją na klucz.
I już. Po wszystkim.
Jeszcze tylko "witaj w domu, synku".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz