czwartek, 29 grudnia 2011

Retrospekcje wariata

Oglądam film. Dorosła dziewczyna, która spędziła w szpitalach psychiatrycznych 10 lat, ma retrospekcję z dzieciństwa: wkłada lalkę do trumny ojca. I ja też mam retrospekcję: ubijam pluszowego dalmatyńczyka pięścią w trumience mojego syna, bo zmieścić się nie chce.

Czy powinnam spędzić 10 lat w szpitalach psychiatrycznych? Bo przecież czasem siedzi coś w nas tak głęboko, że zapominamy o tym, że życie może być lepsze. Tak człowiek staje się pourazowym wariatem. Taką sobie wykułam teorię.I ja mam w sobie swojego prywatnego wariata, który czasem daje o sobie znać, podczas filmu na przykład....

To powinnam spędzić te 10 lat w szpitalach psychiatrycznych? Nie... Ja nauczyłam się z tym żyć, obok tego wariata, który tylko czasem wygląda z mojego wnętrza na świat, w momentach  niosących wspomnienia.
I chyba nawet go trochę lubię. Bo wtedy gdy się we mnie odzywa, czuję bardzo mocno, aż oddechu brak.
Wtedy czuję że żyję, że wtedy gdy umierało moje dziecko, ja nie umarłam do końca...
To taki elektryczny impuls, jaki się wysyła do mózgu człowieka podczas defibrylacji, żeby wrócił do świata żywych.
Taki komunikat dla mnie: "hej Kolorowa, poczułaś to? cierpisz, tęsknisz, płaczesz, cała gama uczuć. Znaczy to że żyjesz, więc żyj, nie zamykaj się w skorupce, bo w końcu nie będzie miał kto cię z niej wywlec, a wtedy to już naprawdę będziesz w czarnej dupie.Poświęć czas córce, powiedz mężowi że go kochasz i zrób mu pomidorówkę, a w nocy namiętnie się kochajcie. Nie pozwól żeby przez ciebie też mieli swojego prywatnego wariata, bo to może zniszczysz".

środa, 21 grudnia 2011

Zabawa w Boga

Oglądałam wczoraj Interwencję na Polsacie. Była przedstawiona historia chłopca z zespołem Downa, który zachorował na ciężką postać sepsy, lekarz występujący w reportażu mówił, że pierwszy raz spotkał się w swojej karierze z wyzdrowieniem przy tego typu zakażeniu. Bardzo się ucieszyłam, mój syn był Downiątkiem, czuję więź z dziećmi z ZD.
Ale w dalszej części programu okazało się, że nie ma nic za darmo. Otóż z powodu zakażenia do kończyn dziecka nie docierała krew, one obumierały. Jedynym ratunkiem była amputacja rączek i nóżek.
Przeczytaliście?
I wszystko wydaje się jasne, trzeba odcinać, byle ratować. To takie oczywiste!
Ale czy na pewno?
Decyzję o tym, czy już chore dziecko, któremu nie jest i nie będzie nigdy łatwo ( "ty Downie!!!!"), uczynić jeszcze dodatkowo kaleką, czy może pozwolić umrzeć i potem żyć z tą świadomością do końca życia, lekarze pozostawili rodzicom...
Przeżyłam tragedię, wiem jak się czuli Ci rodzice gdy dowiedzieli się że ich syn ma Downa, wiem jaki czuli strach walcząc z zakażeniem (sepsa zabiła moje dziecko),ale nie potrafię sobie wyobrazić co czuli, czują nadal, biorąc na siebie odpowiedzialność Boga...
Wyobrażam sobie, jak ci rodzice patrząc codziennie na swojego syna, zastanawiają się, czy to był dobry wybór. Kiedy widzą, jak cierpi podczas rehabilitacji, kiedy wiedzą że nie ma pieniędzy na leczenie...
Oni wybrali jego życie. Dobry wybór? Nie wiem. Wszystko zależy od tego, jaka jakość tego życia będzie (jak się mierzy jakość życia?),czy rodzice będą mieli siłę walczyć, i  oczywiście od samego dziecka...
Ja nie miałam wyboru. Śmierć sama wybrała. Ale do dziś się zastanawiam czasem, czy mogłam coś zmienić, czy zrobiłam wszystko, by go ratować?!!
Kiedy widzimy umierające dziecko, które cierpi, to żadna decyzja chyba nie jest dobra...
Jednak pamiętam taki moment, leżałam w toalecie pod ścianą, powiedziałam do J. że ja już nie mogę patrzeć na jego męki, że mu igły wbijają w brzuszek a on, mimo śpiączki roni wtedy łzy, że ja już wolę żeby on umarł, byle tylko nie cierpiał...

piątek, 16 grudnia 2011

Menu dla epi

Uśmiech uśmiechem, ale na problemy ze snem to ja już nic poradzi nie mogę... Oczy jak pięciozłotówki, po głowie tłucze mi się utwór "24.11.94" Golden Life... moja przyjaciółka padaczka ma się czym się żywić... Pozostaje mi tylko znaleźć sobie jakieś konstruktywne zajęcie na resztę nocy, bo sobie obiecałam że płakać to nie będę w tym roku.

No może troszkę, jak zaraz sobie "24.11.94" puszczę, tak dla oczyszczenia...

czwartek, 15 grudnia 2011

Za jeden dzień

Dziś w nocy, gdzieś w przeszłości zacznę rodzić dziecko. Mojego pierworodnego syna. Zawsze, w każde urodziny moich dzieci odtwarzam w pamięci każdy szczegół porodu. I nadziwić się sama nie mogę, jaka ja dzielna i wspaniała byłam, że przetrzymałam to nieludzkie cierpienie;-)
Oba porody, choć były okrutnie bolesne, wspominam z delikatnym uśmiechem na ustach. Najpiękniejsze dni...
I z takim uśmiechem spróbuję przebrnąć przez cały jutrzejszy dzień, choć mam wielką ochotę zamknąć się w swojej skorupce, udawać że nic nie czuje, być tylko ja i moje dzieci. Pola, bawiąca się ze mną lalkami, i Zefirek zerkający na nas z góry, z ciekawością przyglądający się tej "dziewczyńskiej" zabawie.


Pamiętam, jak w książce "Bracia Lwie Serce" starszy brat tłumaczył temu młodszemu, umierającemu, że tam, w niebie, 100 lat ziemskich trwa jeden dzień. I ja w to wierzę.
Więc nie martw się synku, mama też postara się już nie rozpaczać, bo przecież za jeden dzień się zobaczymy, prawda? Kocham Cię i do zobaczenia;-*

wtorek, 13 grudnia 2011

Odezwij się

J odwiedził (zadzwonił?) moją siostrę w pracy, powiedział jej żebym się odezwała, co ja egoistycznie skwitowałam "jak ma interes niech sam zadzwoni". A przecież wiem, o co tak naprawdę chodzi... Teraz jest nie tylko dla mnie trudny czas. Ale czemu sam nie zadzwoni? Nie napisze sms-a, e-maila? Ja pierwsza się do niego nie odezwę, bo sobie to obiecałam, nie będę sobie sama fundowała emocjonalnego bagienka. Jeśli On sam się odezwie-ok, widać naprawdę tego potrzebuje, jestem w stanie ponieść tę ofiarę,jeśli nie, to znaczy że nie jest tak źle a o kontakt prosił tak po prostu, z przyzwyczajenia do tych nocnych rozmów, wspomnień Zefirkowych.
Ale przecież tak nie może być zawsze. Zbyt duże emocje temu towarzyszą,wszystko wraca ze zdwojoną siłą,J wysyła sprzeczne sygnały, jestem zdezorientowana a ja przecież mam rodzinę- kochanego męża, wspaniałą córkę, oni nie zasługują na taki kalejdoskop gwałtownych emocji. Nie muszą tego przeżywać. Wychodząc za Konrada, rodząc Polę ja już wybrałam a J miał swój czas i on już przeminął.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

1,5 m zmarzniętej gleby

Jednym z trudniejszych momentów po śmierci Zefirka,podczas jego pogrzebu, było zakopanie go w ziemi. Grób kojarzy mi się (pewnie tak jak każdemu) z zimnem, wilgocią, ciemnością i bardzo nie chciałam zostawiać tam dziecka. Nawet martwego. Przerażało mnie te 1,5 m zmarzniętej gleby, które będzie go przykrywać, a po pewnym czasie pewnie wpadnie do trumienki pod naporem ciężaru. Dodatkowo wizja tych wszystkich robali i procesów gnilnych, które będą go toczyć nie ułatwiała niczego. Przez pewien czas byłam studentką kierunku medycznego i ten czas wystarczył, bym dowiedziała się wszystkiego o putrefactio. Z resztą, potem jeszcze zaczytywałam się na temat bladości pośmiertnej, oziębieniu pośmiertnemu, plamach opadowych i innych obrzydliwych rekreacjach i procesach zachodzących post mortem. Prawie na pamięć znałam "Encyklopedię śmierci" i "Naukę o śmierci". Nigdy nie byłam przesadnie wierząca a po narodzinach Zefa w ogóle obraziłam się na Boga, więc sama się pozbawiłam jakiegoś rodzaju "ukojenia", odnalezienia spokoju i sensu tego wszystkiego. Dlatego zaczęłam szukać informacji o tym, co się dzieje z naszym ciałem po śmierci, żeby w "świecki" sposób wyjaśnić sobie, co się z nim dzieje.Chciałam, poprzez poznanie tej obrzydliwej biologii, oswoić to, co się wydarzyło. Oswoić śmierć. Żeby było łatwiej. Moje maleńkie dziecko dotknęło coś, czego ja nie znam, czego ja się boję.Czy to dziwne, że chciałam "to" poznać?
Zastanawiałam się wtedy, czy ja już wariuję?
Nie, nie wariowałam. Okazało się że to jest zupełnie naturalny etap żałoby i nie ja jedna tak mam, co mogłam wyczytać z różnego rodzaju forów internetowych dla rodziców po stracie. Ogromna ulga...
Ja po prostu chciałam wiedzieć, co się dzieje z moim synem. Tak jak każda matka, która nie widziała się dawno ze swoim dzieckiem. Wiem, moje umarło, ale ja nie byłam jeszcze wtedy z tym pogodzona. Nie przyjmowałam tego do wiadomości. W takich momentach zachowujemy się jak małe dzieci: myślimy, że ktoś wyjechał do tego nieba, jesteśmy nawet źli, bo się nie pożegnał, ale wiemy, że kiedyś wróci.
I w końcu przyszedł moment, kiedy mój umysł był gotowy (ach ta cudowna psychika ludzka!) na to, by się z tym skonfrontować. I w końcu wiem:
odszedł, już nie wróci...
\

niedziela, 11 grudnia 2011

Za stara mentalnie

Gdy rozstaliśmy się z Jarkiem, ja na nowo musiałam odnaleźć  się w społeczeństwie. Razem z nim odeszli znajomi 30+ a do tych w moim wieku(18+) zwyczajnie nie pasowałam. Byłam "za stara" mentalnie. Kiedy oni chcieli się bawić, mnie to już nie bawiło, ich wszystkie durne pomysły, tak naturalne w tym wieku, były dla mnie nie do przyjęcia. Ja myślałam już innymi kategoriami, dobra zabawa? Świetnie! Ale musi być też bezpiecznie. Kto w wieku 18-nastu lat myśli o takich "pierdołach" jak bezpieczeństwo? Ma być fun i tyle. O konsekwencjach będziemy myśleć, jak już się pojawią. Nie, to zdecydowanie nie dla mnie.
Próby zbliżenia się do osób w wieku powyżej 30-tki też spalały na niczym, bo kobiet w takim wieku w moim otoczeniu nie było (jedynie moja przyjaciółka Ania, koleżanka Jarka). gdyż pracowałam tylko z mężczyznami, a ci od razu myśleli w kategoriach związkowo-erotyczno-seksualnych co mnie nie odpowiadało. Poza tym byłam dla nich po prostu gówniarą, nastoletnim pustakiem który nic nie wie o życiu, przecież na czole nie miałam wypisanej historii życia. A więc dla rówieśników byłam za stara, dla pokolenia wyżej za młoda. Nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca.
Tak było bardzo długo. Dopiero jak przyjechałam do Poznania to się zmieniło. Poszłam na studia gdzie przedział wiekowy był ogromny a każdy był "kolegą z ławki", w pracy poznałam mojego najlepszego funfla Jacka, jest ode mnie 17 lat starszy ale świetnie się dogadujemy, traktuje mnie jak rówieśnika, bo to on do swoich rówieśników nie pasuje;-) taki młody duchem jest. Jednak kontaktu z osobami w moim i podobnym wieku złapać dalej nie mogę.
W lipcu byłam z mężem na imprezie u jego znajomych ( mój m. ma 23 lata), było około 30 osób. Dla nich świetną zabawą było jeżdżenie po pijaku po polnej drodze, z pasażerem w bagażniku i na dachu. To oczywiście skończyło się źle, ten z dachu spadł gdy wpadli na skarpę, złamał obojczyk. Wszyscy uważają że to była najlepsza impreza, tylko ja byłam bardzo krytyczna i pukałam się w czoło. Mnie takie akcie nie bawią, raczej przerażają. No cóż, jestem dla nich za stara mentalnie.

[*]

Za 6 dni są urodziny mojego syna, Zefcia. Skończyłby w tym roku 7 lat. Zaczynam się denerwować, wszystko inne schodzi na dalszy plan, zaczynają się problemy ze snem, dużo myślę o jego ojcu. Nienawidzę grudnia.Co roku piszę mu (ojcu Zefirka) takiego sms-a: "nienawidzę grudnia. i marca też nienawidzę." 


Dokładnie o takiej treści zrobiłam wpis na pewnym forum.
Zefirek urodził się 16 grudnia 2004 roku

czwartek, 8 grudnia 2011

Ulgowo

Dziś jestem zdołowana, popijam herbatkę, bezmyślnie przeglądam babskie strony w internecie. Czytam sobie zwierzenia kobiet oszukanych, nie zdradzonych, tylko oszukanych, takich których nikt fizycznie nie zdradził, nie było żadnego seksu, tylko fascynacja, zauroczenie drugą kobietą. Osobiście uważam że jest to gorsze od "skoku w bok", nie od romansu, bo w romansie pojawiają się jakieś uczucia, chociażby zwykłe "lubienie", które w takich okolicznościach staje się niebezpieczne. O ile skok w bok jest dla mnie wybaczalny tak romans czy zadurzenie się w jakiejś kobiecie nie. Bo to już daje podwaliny pod związek, co prawda byle jakie, ale zawsze. Seks, sam seks, rzucenie się na kogoś jak na mięcho bo kolega podpuścił/ za dużo wypite/ogromna potrzeba/dla zabawy/dreszczyku/wstawcie sobie co chcecie, o niczym nie świadczy, więc dlaczego miało by rzutować na całe moje życie i życie dziecka? Szkoda by było tego wszystkiego z powodu głupiej dziwki. Choć gdzieś czytałam, że nie ma seksu bez zobowiązań, że zawsze pojawia się uczucie bo seks sprzyja uczuciom. Ale to się chyba nie tyczy jednorazowego?
Dobra, chrzanie bez sensu a nie o tym w sumie chciałam.
W jednym z komentarzy pod taką historią oszukanej kobiety wyczytałam, żeby drania zostawić, bo autorka tego komentu tak zrobiła i poczuła ulgę. Przypomniała mi się wtedy ulga jaką ja poczułam, kiedy odszedł Jarek. Chociaż bardzo cierpiałam, bardzo tęskniłam, chodziłam jak w amoku, świat zewnętrzny docierał do mnie nieostry, nie miałam kontroli nad swoim życiem, to czułam ulgę. Działo się tak dlatego, bo ja nigdy nie byłam dla niego dość dobra. Zawsze był ktoś lepszy, mądrzejszy, ładniejszy. Oczekiwał że będę perfekcyjną uczennicą, żoną, kochanką, matką... a mnie zwyczajnie doby na to nie starczało. Te jego żarty, "bo ty matury nie masz", ja jej fizycznie nie mogłam mieć, bo miałam17 lat... Jak była 3 źle, jak była 4-czemu nie 5? A chodziłam do najlepszego liceum w mieście, gdzie się mówiło że na pięć to nauczyciel może...
A gdy mnie zostawił ja już nie musiałam być najlepsza, najładniejsza, najmądrzejsza, mogłam nosić moje ukochane glany, rozciągnięte swetry, spokojnie, bez uczucia upokorzenia kończyć liceum dla dorosłych ( J. dawał mi odczuć że L.O dla dorosłych to patologia) i przygotowywać się do matury.
Mogłam też na spokojnie odnaleźć się w "społeczeństwie", bo mając 16 lat zaczęłam dorosłe życie u jego boku, mając 18 lat wróciłam do roli nastolatki pytającej rodziców o zgodę na wyjście, byłam matką,dorosłą kobietą i nagle musiałam  o tym wszystkim zapomnieć i zacząć zachowywać się jak inne dziewczyny w moim wieku bo zwyczajnie odstawałam od nich...
Ale to temat na inny post;-)

wtorek, 6 grudnia 2011

Ten strach

Gdy byłam z Zefirkiem z szpitalu (w zasadzie całe swoje życie spędził w szpitalu), to jak gdzieś wychodziłam,czy to spać, czy na zakupy, generalnie gdy miałam go na dłużej samego zostawić to czułam taki wewnętrzny strach, bardzo przypominający panikę,że coś mu się beze mnie stanie, że jak mnie dłużej nie będzie, to on będzie taki sam biedny leżał, krzyczał, wystraszony,zagubiony, zsikany, głodny. To oczywiście nie było prawdą, bo pielęgniarki czuwały, a ja, choć się wściekałam że mam taką potrzebę fizjologiczną jak sen, to musiałam spać chociaż 3-4 godziny na dobę, chodzić do sklepu po zakupy żeby coś jeść. I niby to wszystko rozumiałam, ale ten strach mnie nie opuszczał. Teraz jestem z Polą w domu, ona jest zdrowa, nigdy nie zostaje sama a jednak odczuwam ten strach... we śnie. Bardzo często śni mi się, że ją samą zostawiłam na kilka godzin w domu i przypomina mi się to dopiero po jakimś czasie i cały sen próbuję dotrzeć do domu i jak na złość tramwaj długo jedzie, kasy na taksówkę nie mam, a ten strach narasta, że ona tam sama, pod drzwiami zaryczana, zasmarkana, z przesiusianą pieluszką, wystraszona, już z traumą na całe życie. To jest chyba najgorszy strach jaki matka może czuć: gdy nie wie, co się dzieje z jej dzieckiem. Zawsze rano gdy się obudzę zastanawiam się, co czują rodzice dzieci zaginionych, porwanych... Ja bym straciła zmysły.
A może nie? Może, jak już kiedyś pisałam, psychika by się obroniła? I jakoś dałabym radę?
Pytanie tylko, ile razy umysł może tak samodzielnie się ratować? Bo może się okazać, że to psychiczne emergency to jednorazówka.

sobota, 3 grudnia 2011

Iskrzące neurony

Długo mnie nie było. Swoje wewnętrzno-psychiczne dywagacje i roztrząsanie przeszłości, zostało zepchnięte na dalszy plan przez szarą prozę życia, która niestety i mnie dopadła. Właśnie mnie pochłania czarna dziura bezrobocia, tym gorsza dla mnie że dotknięta jestem chorobą iskrzących neuronów (ktoś gdzieś tak ładnie ją nazwał), więc nawet do sprzątania ciężko mi się nająć bo- wkurwia mnie to, toż mamy XXI wiek-poziom wiedzy polskiego społeczeństwa (a może nie tylko polskiego?)na temat tej przypadłości jest żenująco niski i wszyscy się boją(a więc już w ogóle jestem w czarnej dupie). Ludzie! Po pierwszym napadzie następny może się już nigdy nie pojawić! A jeśli jeszcze dostanę pracę w bibliotece (cisza, spokój, sprzyja higienicznemu trybowi życia) to już prawie wyleczona jestem;-)
Tak więc siedzę i przeszukuję internet w poszukiwaniu pracodawcy, który zatrudni pracownika bardzo zmotywowanego, chcącego pracować, na którym można polegać, który będzie zawsze, który da z siebie trzy razy tyle co inni by pokazać że choroba to żadna przeszkoda.
Trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Jest mi dobrze

W okolicach pierwszego listopada napisałam do J. sms-a -dosłownie dwa słowa- o którym wiedziałam, że będzie brzemienny w skutkach. Tzn. że prawdopodobnie przestaniemy ze sobą rozmawiać. I rzeczywiście tak się stało. I wiecie co, jest mi z tym cholernie dobrze. Dzięki tym dwóm słowom wiem, o co mi chodzi, dlaczego zachowywałam się tak a nie inaczej. A że on nie chce ze mną gadać? Jego ogromna strata ;-) I jest mi teraz lżej. Jeszcze nie wiem dlaczego, chyba powinnam być nieszczęśliwa, a jest odwrotnie ;-)
Jak się dowiem, na pewno napiszę;-)

Pozytywnie o śmierci

Wczoraj ustaliłam z mamą, jakie kwiaty i ozdoby trzeba kupić na grób Zefirka, na jego urodziny (16 grudnia). Tak sobie wymyśliłam, że z Poznania przez pocztę kwiatową wyślę mu bukiet 7 róż, bo tyle lat by kończył w tym roku. Ja wiem, że one zmarzną, ale będzie to dla mnie ogromna przyjemność;-)
Gdy umarł Zefirek, to niestety razem z nim nie umarł instynkt macierzyński. I tak, jak matki przewijały swoje dzieci, ja mojemu sadziłam kwiatki a potem je plewiłam, jak matki karmiły swoje dzieci, ja swojemu paliłam znicze, jak matki bawiły się ze swoimi dziećmi, ja swojemu nosiłam zabawki na grobek (koło pomnika stoi nawet plastikowa, duża wywrotka na której rosną bratki wiosną).
Teraz, kiedy mam Polę, ten ból zelżał, i to na tyle bym mogła dalej normalnie żyć. Swoją drogą, gdy myślimy o śmierci naszego dziecka ( gdy się jest w szpitalu, w którym codziennie umierają dzieci, a nasze jest ciężko chore to choć się nie chce, takie myśli do głowy przychodzą), to wydaje nam się, że tego nie udźwigniemy, że dla nas to będzie koniec życia, że nie damy rady. A jednak, nasza psychika jest tak skonstruowana, że dajemy radę, ba! możemy dalej normalnie żyć! Jest tak świetnym narzędziem w walce z niepożądanymi, zagrażającymi naszej egzystencji uczuciami/sytuacjami/zdarzeniami, że potrafi wyciąć z naszej pamięci to "zagrożenie" pozostawiając czarną dziurę, i nigdy sobie nie przypomni człowiek co w tym momencie się działo, lub przekształci ( w tym przypadku) instynkt macierzyński w instynkt twórczy (projektowanie pomnika, małego ogródka przy pomniku,dobieranie kolorystyczne zniczy pod kwiaty tudzież zabawki), byle nie było deficytów i móc dalej funkcjonować. Zawsze da sobie radę. Psychika ludzka to najlepsze urządzenie jakie stworzył świat. Wszyscy psychologowie, terapeuci i psychiatrzy razem wzięci nie są tak skuteczni jak system obronny jednej psychiki, jednego człowieka.
I dzięki temu, ja dziś mogę się cieszyć wybieraniem odcienia róż, który będzie się ładnie komponował z blaskiem ognia ze świec, które zapali jego ciocia, w dzień jego narodzin, na jego grobie.

sobota, 19 listopada 2011

Zefirkowa droga do domu

Dziś w nocy śniło mi się prosektorium. To, z którego zabieraliśmy Zefirka. Sen był bardzo realny, każdy szczegół taki sam, pokrywający się z prawdziwymi wydarzeniami.
Bardzo chciałam ubrać Zefirka sama, żeby mieć pewność, że wszystko będzie tak jak trzeba. Ale Pan, który tam pracował powiedział, że mówi to teraz do mnie jako ojciec, a nie jako pracownik prosektorium- lepiej nie oglądać, lepiej zapamiętać takiego jakim był. A następnie zażyczył sobie 50 zł za ubranie dziecka(!). Gdy go przyniósł, takiego bezwładnego, z rozłożonymi rączkami, chciałam krzyczeć, ale J. powiedział do mnie ostro Ania! i wzięłam się w garść. Włożyliśmy go do trumienki i zauważyliśmy że ma niekontrolowany wyciek z ust i noska, to po sekcji. Do teraz mam przed oczami jak pracownik prosektorium grubymi, krótkimi paluszkami, wpycha mu do buzi papier toaletowy. Tłumaczyłam sobie wtedy, że to i tak nie robi mu już różnicy... Dziś wiem, że nie miał prawa wkładać tego papieru przy nas, że powinien oszczędzić nam takich widoków, i że nie miał brać pieniędzy, ale wtedy, przy ogromie tych ciężkich przeżyć, żadne z nas nie zastanawiało się, że ten człowiek właśnie wykorzystuje naszą tragedię i rozpacz by "dorobić". Z resztą, w porównaniu z tym, co nas spotkało później to był pikuś.
Zefirek zmarł w ICZMP w Łodzi, więc po ciało naszego dziecka przyjechał Pan z zakładu pogrzebowego w Kołobrzegu. Całe auto miał załadowane trumnami (ponoć dzięki temu miał przyczepność, bo było ślisko), więc trumienka z ciałem naszego synka stała na naszej torbie podróżnej(wracaliśmy razem z nim, miał z przodu trzy miejsca) oddzielona od drzwi tekturą (żeby nie wypadła podczas jazdy-tak powiedział ów Pan-potem ciągle patrzyłam w lusterko). Całą drogę puszczał nam disco polo, zatrzymaliśmy się raz, na stacji paliw. Jako że nic nie jedliśmy od rana, J. kupił ciastka Hity. Do dziś jak o tym myślę, to czuję do siebie obrzydzenie. Moje dziecko leżało z tyłu, na mojej torbie podróżnej a ja jadłam z przodu Hity i słuchałam disco polo...

Na sali pooperacyjnej z moim synem leżała trójka innych dzieci, które były operowane tego samego dnia co On. Z tej czwórki Zefirek zmarł jako ostatni. Wiem, że jednej z mam tych dzieci, pewien lekarz zaproponował, by dziecko w trumience zabrali własnym samochodem, w bagażniku. Tego i tak nikt nie sprawdza.
Gdybym wtedy wiedziała, że to będzie tak wyglądać, to pewnie wieźlibyśmy go w trumience przykrytej kocem, na tylnym siedzeniu.

Kiedy dojechaliśmy do D., na skrzyżowaniu koło gminy czekał dziadek z kluczami do cmentarnej kaplicy, ponieważ nie zmieścilibyśmy się wszyscy, pojechał z tym Panem i naszym synem, my poszliśmy pieszo. Pamiętam że J. mnie ciągnął po tej żużlowej drodze, bo ja nic nie widziałam, ryczałam, że nie chce go tam zostawiać.
Gdy byliśmy już w kaplicy, bardzo się bałam reakcji dziadka, gdy otworzymy trumnę. Był wstrząśnięty (Zefirka widział pierwszy raz), ale opanowany. Ja chciałam zostawić zapaloną świeczkę i otwartą trumnę, żeby się nie bał być tam sam po ciemku, ale szybko mi wybili ten pomysł z głowy.
Ułożyliśmy go wygodnie, zamknęliśmy trumienkę i wyszliśmy z kaplicy zamykając ją na klucz.
I już. Po wszystkim.
Jeszcze tylko "witaj w domu, synku".

wtorek, 15 listopada 2011

Samobójstwo

Wczoraj sąsiadka powiedziała mi że jej koleżanka, a przyjaciółka jej siostry, wyskoczyła z okna na 10 piętrze.
Młoda dziewczyna,w miarę poukładane życie, żadnych większych problemów, nikt nie zauważył by coś się z nią działo...
I tak sobie próbuję wyobrazić co czuła, co myślała, tuż prze skokiem. Co ją popchnęło do takiego czynu?
Gdy umiera komuś ktoś bliski, są jakieś choroby, niespłacone wielkie kredyty i firmy windykacyjne nękają (tak jak by człowiek nie chciał płacić, a nie nie mógł) to jeszcze jakoś można to tłumaczyć. A w tym przypadku?

Ja sobie wyobrażam to tak,że była to bardzo wrażliwa dziewczyna, którą wykończyła szara proza życia,która być może często się zastanawiała, po co to wszystko, jaki jest sens życia, od wypłaty do wypłaty, od świąt do świąt, od weekendu do weekendu? Może nie potrafiła znaleźć miejsca dla siebie na tym ziemskim padole? Dlaczego żyjemy, skoro żyjemy po to by kiedyś umrzeć? Czy życie polega tylko na tym, żeby dążyć do nieuchronnego? Po co nam mieszkania, dobra praca, nowy samochód, jeśli już w dniu naszych urodzin nasze ciało zaczyna się starzeć by kiedyś umrzeć? Czy te wszystkie materialne rzeczy są tylko po to by wyczekiwanie na ten moment było łatwiejsze? Do czego dążymy? Kiedy jest ten kulminacyjny moment, to apogeum naszego życia że będziemy mogli stwierdzić" Tak, na to czekałam, to sprawiło że moje życie zyskało sens, po to się urodziłam"? Może jej się to jeszcze nie zdarzyło. Może już była zbyt zmęczona, by czekać dalej? To mit, że młodzi ludzie są pełni życia. Byli kiedyś, kiedy w wieku 20 lat nie oczekiwano od nich wspaniałej kariery i domu z dwoma garażami.
Na pewno dla każdego z nas osobna będzie to inny moment, inne wydarzenie.
Mieliście już takie? Bo ja jeszcze nie.
Więc dalej będę się zastanawiać. Jak ta dziewczyna z 10 piętra.

środa, 9 listopada 2011

No dobra

Może trochę przesadzam (choć nikt nie ma pojęcia jakie uczucia targają rodzicem, który stracił dziecko) ale są rzeczy których zmienić nie mogę. Na przykład tego, że gdy choruje moja córka, dostaję paniki że ona też umrze. Do tego stopnia, że jak naczytałam się o białaczce u dzieci (ponoć najczęściej atakuje dzieci do 4 roku życia) to chciałam jej robić morfologię co miesiąc! Byle tylko zapobiec najgorszemu.
Gdy się urodziła, to jeszcze w szpitalu dzieci z 21 lutego miały robione usg serca. Po badaniach przyszedł kardiolog na salę, szedł w stronę mojego łóżka (leżałam na ostatnim, pod oknem), a ja prawie umarłam bo byłam przekonana że idzie do mnie powiedzieć, że Pola, tak jak Zefirek, ma wadę serca... Zatrzymał się przy łóżku sąsiednim. Niesamowita ulga, ale i tak było mi bardzo przykro, że Grochu (nie miał jeszcze wybranego imienia) ma dziurkę w sercu...
Z resztą, nawet na porodówce, gdy tylko opuściła moje ciało, po 9 miesiącach niepewności, czy jest zdrowa, przerażona krzyczałam jak opętana do lekarzy: "czy ona ma Downa?!!!" (Zefirek miał...)

Tak samo reagowałam gdy miała rota-wirusa, rozcięła łuk brwiowy i trzeba było szyć, gdy była przeziębiona i rzęziło jej klatce piersiowej,gdy miała wysoką gorączkę i przelewała się przez ręce, gdy dostała uczulenia i była cała w plamach. Na szczęście mój mąż jest na tyle przytomny, żeby przywołać mnie do porządku.
Cały czas jestem czujna, pilnie ją obserwuję żeby szybko zareagować, niczego nie przeoczyć i tak, czasem sama się besztam i strofuje żebym nie zachowywała się jak hipochondryk. Na szczęście chorób jej nie wymyślam, raczej mam fioła na punkcie profilaktyki.
Dlaczego tak się zachowuję? Bo śmierci kolejnego dziecka nie przeżyję, wiem to. I muszę zrobić wszystko żeby to ryzyko zminimalizować, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. I nikt mi nie wmówi, że przesadzam, że dlaczego też tak miało by być? Ano dlatego, że to przeżyłam i wiem, że choroba nie wybiera i że nieszczęście może spotkać każdego, a los ma w poważaniu czy już kogoś doświadczył okrutnie i ten ktoś ma już dość. Ja też kiedyś uważałam, że wszyscy ale nie ja. Ale życie to zweryfikowało, kolejne druzgocące diagnozy, proszę mi wierzyć, ze było tego za dużo jak na jedno dziecko i na jednych rodziców. Ile dzieci umiera bo rodzice nie zauważyli, zbagatelizowali, nie wiedzieli...

Na grobie mojego synka jest taki napis: "...jak trudno matce żyć, gdy serce dziecka przestało bić..."
I nie oczekuję, że to zrozumiecie. Już nie.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Też czytam... (przerażona!)

...swojego bloga. Cudowny sposób na złapanie dystansu ;-)
Ale jestem przerażona. Ja naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że jestem tak bardzo popieprzona.
Z każdego postu wyskakuje rozchwiana emocjonalnie kobieta, która nie radzi sobie z uczuciami, nie wie czego chce, podatna na krytykę innych, zalękniona, poraniona, pragnąca kontaktu (jakiegokolwiek) z byłym partnerem, ojcem jej zmarłego dziecka, jednocześnie go nienawidząc z całego serca, próbująca jakoś ugryźć tę sytuację (mija 6 lat, w końcu jakoś trzeba), starając się z nim zaprzyjaźnić (skoro z innymi "byłymi" się da to czemu z tym miałoby nie?), z pragnieniem w głębi duszy żeby umarł...
Ło matko...
 I wychowująca dziecko, w dodatku...
Oooo losie....

I tylko Wszystkich Świętych w kalendarzu wystarczy, żeby doprowadzić mnie do stanu powyżej. A najgorsze jest to, że moja przyjaciółka Ania uświadomiła mi, że tak będzie już ZAWSZE 1 listopada i w okresie około.
Pocieszające jest to, że na Boże Narodzenie mi przejdzie, J. będę znów lubić bardzo przez cały rok do kolejnego Święta Zmarłych, kiedy to znów zwariuję i będę pałać nienawiścią i chęcią zemsty okrutnej.
Wybaczcie mi, proszę...

Oto mój syn...

Tak sobie pomyślałam, że nie mam ani jednego zdjęcia Zefirka w wersji cyfrowej. Minęło 6 lat, a ja mam wrażenie, że cała epoka.
Gdy się rodził, aparaty cyfrowe dopiero wchodziły na rynek a komórki miały jeszcze dzwonki polifoniczne.
Mam mnóstwo zdjęć "papierowych", ale część się pogubiła przy kolejnych przeprowadzkach.
Muszę pomyśleć o zrobieniu skanu tych fotografii, które pozostały.
Jedyne zdjęcie, które na ten czas mogę wstawić, by pokazać mojego Aniołka, to te na pomniku.
Takich zdjęć mam mnóstwo.
A więc... Oto mój syn...


Zefirek



niedziela, 6 listopada 2011

Tak mi przykro

Już po pierwszym listopada. To był bardzo ciężki dzień dla mnie, jak co roku, od 6 lat.
Jest to normalne, nikogo nie dziwi mój nostalgiczny nastrój. Ale w tym roku towarzyszyło mi coś jeszcze: żal.
Bo nie było J. Ani nikogo z jego rodziny.
W taki dzień jak ten, bardzo go potrzebuję, mimo tej krzywdy którą mi wyrządził. I on o tym wie. A jednak nie przyjechał. Bo bolało go gardło. Nikt z jego rodziny też się nie pojawił, ani babcia Zefirka, ani ojciec chrzestny Zefirka. "Bo wiesz, mój brat ma dwoje dzieci, jak on ma tam jechać..."
Cmentarz oddalony od miejsca zamieszkania brata o 13 km, piękna pogoda, ciepło-pierwszy raz tak od 26 lat.
"Marta (żona brata), przyjechała bo miałem znicze na cmentarz( dla cioć i wujków, może dziadków)..."
Gdzie masz znicze dla syna?
Gdy wieczorem poszłam na cmentarz, sama, chciałam być tam tylko z synem, w końcu to jego święto, zrobiło mi się tak strasznie przykro, bo miało mnie nie być(w D.), i gdyby tak się stało to żadnego z rodziców nie było by  u tego dziecka... I że jestem tam bez jego ojca. Że nie ma J. A tylko dzięki niemu w taki dzień jak ten, upewniam się że Zefirek był, że sobie go nie wymyśliłam. Że J. wie, jak bardzo mi zależy na tym, by był przy grobie syna, w ten jeden dzień, bo jest mi to winny. Tak, tak uważam. Że jest mi to WINNY. Za te wszystkie krzywdy, które mi wyrządził. Ja mu wybaczyłam, ale nie zapomniałam. I naprawdę go lubię, choć mój mąż do dziś naprawia to, co on zniszczył. Ale taki jest Jarek, wszyscy go lubią. Nie proszę go o wyczyn ponad siły, proszę tylko by celebrował ze mną ten dzień, bo jestem w rozsypce i tylko on może mnie poskładać, bo Zefirek to połowa jego i połowa mnie, to tak jak bym na chwilę odzyskała swoje dziecko, wtedy wspomnienia powracają ze zdwojoną siłą, łaknę tych wspomnień, bo pamięć ludzka jest zawodna i bardzo się boję że kiedyś zapomnę, tak jak J zapomniał...
A może to jest ponad jego siły? Może źle go oceniam?
Stało się. Szlochając, zalewając się łzami napisałam mu, że powinien tu być ,że nawet nie zapytał czy ma kupić kwiatka czy może świeczkę? Że z góry założył że ja się wszystkim zajmę... Że to kolejne święto kiedy go nie ma...
Że miał tylko jednego syna..
Zabawne, ale to czy J. jest na cmentarzu czy go nie ma, to taki barometr jego uczuć. Jak jest kobieta, nie ma go na cmentarzu, jak nie ma kobiety-jest na cmentarzu.
Pewnie się mylę, ale tak to odbieram, bo jestem poraniona.
Jestem rozgoryczona. Zawsze tej nocy, przy grobie mojego dziecka, przypomina mi się jak bardzo mnie skrzywdził.
Że to NIE TAK MIAŁO BYĆ.

Teraz realizuje swoje potrzeby ojcowskie jako tatuś dwóch dziewczynek koleżanki.
Zapewne do czasu, gdy pozna kolejną miłość na całe życie. Zniknie.
I kolejne dwie duszyczki będą skrzywdzone.
Bo krzywdzenie innych, tak dobrze mu wychodzi.

czwartek, 27 października 2011

Jestem

w Kołobrzegu. Codziennie myślę o tym, co napisała mi w komentarzu jedna z czytelniczek. Ze nie warto jeździć, wracać,pamiętać. Kurczę, jak ona ma rację.
Jestem tu. Serce mi pęka.
To miejsce działa na mnie schizofrenicznie.
Nie chcę tu wracać, ale coś mnie ciągnie.
Coś, albo ktoś.


Twoje zdrowie ktosiu.

piątek, 21 października 2011

Pola

Najpiękniejsze dni w moim życiu to te, w których na świat przyszły moje dzieci. Zefirek nie żyje, ale mam prawie dwuletnią Polę. Jest kochana, szczęśliwa, bezpieczna, ale nie jestem nadopiekuńczą matką. Mimo to, czasem, wieczorem albo w nocy przychodzi tka myśl,że kiedyś może ktoś będzie chciał ją skrzywdzić a ja nie będę mogła temu zapobiec. Historia lubi się powtarzać, więc poza tym wszystkim złem, którego się obawiam, martwię się że na jej drodze, tak jak na drodze jej mamy, stanie taki dupek, taka kopia Jarka. Może to się wydawać irracjonalne,ale ten strach jest paraliżujący. Wiem, jak ja bardzo cierpiałam, ile osób przez to skrzywdziłam i krzywdzę, nie chcę żeby taki los spotkał moją córkę.
 Nie, nie będę jej mówić od dziecka że każdy facet jest taki sam, że to świnia, że chce tylko jednego, bo to nie prawda. Zdaję sobie sprawę, że mogę tylko dać jej silne podstawy, by znała swoją wartość, by nie pozwoliła by jakiś skurwiel zrobił z nią to,co zrobił ze mną. Żeby wybierała rozsądnie. A potem to już tylko mogę ją wspierać tak, jak powinna wspierać matka. Być może, gdybym ja miała takie wsparcie, to nie było by tak, jak jest. Może nie pisałabym tego bloga? Dlatego zrobię wszystko, żeby moja córka była mądrą kobietą, która zawsze może liczyć na matkę.

czwartek, 20 października 2011

Negatywne emocje-out!

Tak sobie myślę, tak się zastanawiam... ile osób tak naprawdę skrzywdził Jarek? Może nie jestem w tych sądach obiektywna, może kieruje mną żal, bo wiele zrozumiałam będąc ostatnio w Kołobrzegu.
Przez niego cierpiałam ja, przeze mnie moja siostra ( po tym wszystkim co się wydarzyło, została jej nerwica, jesteśmy bliźniaczkami czujemy razem, to nie są bajki), teraz chyba mój mąż. Jedną decyzją sprawił, że cierpi tyle osób.
Wydawało mi się, że jestem już w stanie normalnie do tego podejść, minęło tyle lat.
Ale nie, czuję ten sam ból który czułam uciekając do Poznania. Czuję się tak bardzo skrzywdzona i zawiedziona, że nie spotkała go zasłużona kara.
Wiem ,zbliża się pierwszy listopada, stąd pełno we mnie negatywnych emocji.
Do tego fakt, ze jestem chora, że życie wywróciło mi się do góry nogami, wcale nie poprawia sytuacji.
Tak bardzo chciałabym na niego nakrzyczeć, że tak rzadko jest, że tak rzadko mogę z nim porozmawiać o Zefirku, że tak szybko zapomniał, jak to się dzieje że niektórzy ludzie tak szybko zapominają? Odnoszę takie wrażenie, że on już czuje się zrehabilitowany. Przecież założyła rodzinę, ma męża, dziecko ,plany-jest ok. Nic się nie stało. Gówno prawda! Do dziś mam złe sny, wszystkie ważne Zefirkowe daty to dla mnie koszmar.
W tym roku nie jadę na pierwszego listopada. I nie wiem, czy to dobry pomysł.

wtorek, 18 października 2011

A jednak

A jednak. Nie jestem w stanie jeszcze wrócić do K. Wydawało mi się, że po tylu latach, już nic nie będzie tam wywoływało bolesnych wspomnień. Myliłam się. Chciałam tam wrócić, a okazało się że nie jestem w stanie. Wszystko to, co się zabliźniło, wszystko to, co zakopałam głęboko, powraca. I nie chodzi mi o uczucie do J. Bo tego już nie ma. W K. dociera do mnie jak bardzo bym chciała cofnąć czas, do momentu, gdy nawet jeszcze nie znałam ojca mojego synka. Wtedy byłam autentycznie szczęśliwa, nie targałam na grzbiecie tego ciężaru, który mam teraz. Ale nie to jest najgorsze. Tam dociera do mnie również to, że tego czasu nie da się cofnąć, i to jest dla mnie tak przykre, że w gardle dławi mnie szloch. Taki jak w tych łzawych norweskich romansidłach, kiedy to stoi dziewczę z rozwianym włosem i szlocha że więcej fiordów nie zobaczy. Bez kitu. Tak doniosłe emocje u tak malutkiego człowieczka jak ja.
Dziwi mnie, jak to możliwe, że miasto, kilka blokowisk, ze trzy kościoły, kilka sklepów, może ze mną robić coś takiego, że przestaje panować nad umysłem.
Tam wszystko pachnie morzem, gdzie nie spojrzę jest J, a wszystko to przypomina mi Zefirka, te wszystkie złe emocje, to jaka czułam się beznadziejna, jak bardzo odczuwałam że wszystko przez mnie, że mogło być inaczej a ja zawaliłam ,ze podejmowałam kolejne fatalne w skutkach decyzje.
Cóż, zostaję w Poznaniu. Kocham Kołobrzeg. I przeklinam dzień, w którym poznałam J. Bo dziś nie mogę tam wrócić. Nie mogę tam mieszkać. Tam nadal jestem wariatem.

poniedziałek, 17 października 2011

Zakopany pod balkonem

Byłam na weekend u koleżanki, nad morzem. Kiedy mówiła o Jarku: "to jest drań, gdy sobie przypomnę jak mu urządzałaś pogrzeb, grzebałaś go pod balkonem.." no tak. Zupełnie o tym zapomniałam. Gdy chodziłam do psychologa, ten zalecił mi żebym urządziła symboliczny pogrzeb byłemu partnerowi, bo terapia trwała długo i nie było efektów. I tak zrobiłam. Usypałam mały grobek, zrobiłam krzyżyk, a to wszystko pod balkonem. Chyba nawet świeczkę zapaliłam. Nie pamiętam, czy zrobiło mi się lepiej po tym "pogrzebie". Ale wiem za to, że skoro robiłam takie rzeczy, to byłam bliska obłędu.

środa, 5 października 2011

Pogrzeb

Dnia, w którym odbył się pogrzeb mojego dziecka nie zapomnę nigdy.
Trumienka w kaplicy była otwarta, włożyłam do niej smoczek, pieluszkę, i zabawki, pluszowego dalmatyczyka od mamy jarka, ubijałam pięścią, bo nie chciał się zmieścić.
Była cała rodzina, przyjechała moja klasa z wychowawczynią i nauczycielem od fizyki (chodziłam do liceum wtedy), i jeszcze gapie, czekający na sensację ( może rzuci się za trumną?). Pamiętam że nie dali mi się z nim pożegnać, mama z ojcem mnie ciągnęli nie wiem gdzie i nie wiem po co, może bali się że nie pozwolę zamknąć trumny? Gdy go całowałam zauważyłam że zaczyna mu gnić nosek, pomyślałam wtedy "już czas". Jarek niósł trumienkę do grobu, niósł tak jak nosi się małe dzieci, główka wyżej niż nóżki. Potem mi powiedział, że była dla niego bardzo ciężka... Stałam z tatą, nogi mi się uginały od leków uspokajających, jak przez mgłę pamiętam, kilka osób bardzo rozpaczających, które nigdy nie były dla mnie zbyt bliskie.
Kondolencje składała mi moja wychowawczyni, na ucho mi powiedziała że wie co czuję, bo straciła córkę. Nigdy nie zapomnę jej szlochu.
Poczułam ulgę, że już go pochowaliśmy. Że w końcu ma spokój.
Na stypie mój tata pił wódkę z dziadkiem i jeszcze kimś nie pamiętam, jak wracaliśmy do domu prosiłam go żeby nie pił już piwa po drodze, zwyzywał mnie w sklepie.
Wrócił do domu pijany, zrobił awanturę. Ja uciekłam, moja siostra dostała takiego napadu paniki że musiało przyjeżdżać pogotowie, pokazywali jej jak oddychać bo w tej panice traciła tę zdolność. Mama zaalarmowała babcię, kora razem z Jarkiem mnie szukała. Babcia na cmentarzu, Jarek jeździł po D. i pytał czy ktoś mnie nie widział. Jakaś dziewczyna mu powiedziała że poszłam w kierunku torów. Dopiero na drugi dzień mi powiedział, jak bardzo się bał że nie zdąży.
Poszłam do koleżanki. Moja mama obdzwaniała znajomych i mnie znalazła. Jarek po mnie przyszedł. Wróciłam do domu jak już było po wszystkim.
Tak mnie wspierali rodzice.

niedziela, 2 października 2011

Zbliża się

Zbliża się 1 listopada. Święto zmarłych, święto mojego dziecka, moje święto.... Pewnie spędzimy ten dzień jak zawsze, razem. Ja i Jarek. Nie jest to całkiem smutny dzień, wspominamy sobie "a pamiętasz... jak lubił żółty kolor? jaki miał donośny głos? jak płakał, było go słychać w windzie"... Zjemy obiad, ze trzy kursy na cmentarz, potem jeszcze wieczorem... Jarek powie "dziękuję ci za syna", ja się rozpłaczę..
Lubię ten płacz, choć serce mi pęka i jest mi tak strasznie, strasznie przykro że NIE MA już naszego syna, to ten płacz jest taki uwalniający ,taki za samego środka, wyrzucający to wszystko co się kumuluje przez cały rok, tą tęsknotę za tym co było, za tym jak byłam szczęśliwa gdy chodziłam w ciąży z Zefirkiem. wtedy ostatni raz byłam taka szczęśliwa... tak naprawdę, całą sobą.. Bo nie chce wspominać jego 2,5 miesięcznego życia, to było pasmo udręk i bólu. Cały czas się zastanawiam, jak to się dzieje że w pierwszej kolejności zapominamy to co było dobre a to co złe, jest koszmarem który pamięta się do końca życia.
Lubię jak sami odwiedzamy Zefirka. Ne lubię gdy towarzyszy nam ktoś z rodziny. Bo to jest nasze święto. Naszej trójki. Nie potrafię się swobodnie zachowywać gdy ktoś "obcy" jest z nami. Wtedy zazwyczaj siedzimy i milczymy, myśląc o tym co chcielibyśmy sobie powiedzieć. To jest jedyny dzień, gdy nie pamiętamy o tym ,co się stało po jego śmierci, kiedy nie ma już wzajemnych pretensji....nie pretensji nie, raczej wzajemnego żalu. Bo ten pozostał. W tym dniu skupiamy się na szczęściu, które nam towarzyszyło gdy dowiedzieliśmy się że będziemy rodzicami, gdy Zefirek mimo śpiączki reagował na nasz dotyk, gdy po raz pierwszy się uśmiechnął... To powinien być szczęśliwy dzień, skoro tyle szczęścia przywołujemy w pamięci, prawda?

poniedziałek, 26 września 2011

List w czasie terapii

Chodziłam do psychologa. Pani mi powiedziała, że mimo tego iż mieszkam w Poznaniu, Jarek wciąż siedzi mi na plecach i chodzi ze mną po bułki do sklepu. Kazała napisać list. Oto i on:
Jarku B.
Zostawiasz mnie. Miłość na wieki okazała się jedną z wielu. Wyjaśnienie "coś zgasło" jest żadnym wyjaśnieniem. Raczej słabym kłamstwem, nawet żenującym gdyż zawsze myślałam że wykształcony mężczyzna ma odrobinę więcej polotu i wymyśliłby coś sensowniejszego, odpowiadającego jego ilorazowi inteligencji, np: "nasze poglądy dotyczące sfery życia rodzinnego są niekompatybilne". Można? Można. Ale tobie się nie chciało. Nie dość, że tym swoim "cosiem co zgasł", zabiłeś mi ćwieka na trzy lata to jeszcze masz czelność odwiedzać moich rodziców i  odgrywać przed nimi pokrzywdzonego tatusia. Hipokryto jeden! Przypominam, że to ty mnie zostawiłeś a nie odwrotnie. Gdybyś miał odrobinę kultury i taktu, już nigdy nie pokazałbyś się na oczy mnie i mojej rodzinie. Że co? Że przemawia przeze mnie nienawiść? A co ty myślałeś? Że kartki na święta będę ci wysyłać? Ok, przyznaję, nie biłeś mnie, szanowałeś- cud malina! ale w gnębieniu psychicznym byłeś mistrzem. Nikt z taką dokładnością i precyzją nie niszczył mojego poczucia własnej wartości. I z tego też powodu do słowa Szanowałeś powyżej, dopisz sobie cudzysłów. Nie twierdzę że jestem bez winy. Nie ma ludzi doskonałych, wszyscy popełniamy błędy. Choć nie uważam aby uzewnętrznianie uczuć było błędem w jakimkolwiek znaczeniu. Ale jeśli to moje uzewnętrznianie w jakiś sposób cię dotknęło, to przepraszam. Nie skrzywdziłabym cię celowo. Byłeś mi zbyt bliski. Wiesz co mi się wydaje? Że gdy dotknęła nas ta tragedia, i ja bardzo mocno to przeżyłam, całą sobą, dostrzegłeś, że nie jestem eteryczną nimfetką ale kobietą z krwi i kości. To tak jak na początku każdego związku: nie mieszka się razem i facet myśli, że ona jest idealna. Ale gdy się już do niego wprowadzi, to wychodzi na jaw że ona jest zwykłym człowiekiem który w nocy puszcza bąki. Wizerunek ideału padł. Wybacz porównanie, w stanie jakim piszę ten list nie przychodzi mi nic bardziej wyszukanego, ale moim bąkiem była śmierć Zefirka. Ty nie kochałeś mnie,tylko odrobinę dziecka, małej dziewczynki, która jeszcze wtedy, na początku, we mnie była.Niestety, ta tragedia sprawiła że bardzo szybko stałam się dorosłą kobietą... Co się tobie wydawało? Ze mnie sobie wychowasz? Kiedyś i tak bym dorosła. Oczywiście. W każdym z nas do końca życia jest odrobina dziecka. Ale tą odrobiną nie da się manipulować. A tobie to nie odpowiadało. Stąd ten "coś co zgasł"? Ja po prostu w przyśpieszonym tempie dorosłam.
Twoja decyzja, że to koniec, powaliła mnie z nóg. Już abstrahując od miłości i przywiązania do ciebie. W głowie mi się nie mieściło, że dorosły mężczyzna w konfrontacji z problemem, uporania się ze stratą części nas samych, dziecka, kapituluje i ucieka do mamusi pod spódnicę. Od kiedy cię poznałam, to zawsze imponowały mi twoja odpowiedzialność, stabilność osobowości, siła spokoju, samozaparcie w dążeniu do celu- byłeś dla mnie na wskroś męski. Byłam dumna, że mam takiego faceta. Czułam się bezpiecznie. Tymczasem okazało się, że z naszej dwójki najbardziej męska jestem ja. Straciłam wiarę w ciebie, straciłam wiarę we wszystko co się wokół mnie działo, bo jeśli coś tak stabilnego jak ty okazało się fikcją, to czemu z cala resztą miało by być inaczej?
Nie potrafię się zdecydować, czy żałuje że cie spotkałam czy nie. Nikt nigdy nie zadał mi tyle cierpienia co ty. Ale też nikt nigdy nie dał mi tyle szczęścia co ty, w postaci naszego syna. To dziecko, to chyba najlepsze co mnie spotkało z twojej strony.
Jesteś draniem wiesz? Czekam na dzień gdy zrozumiesz co czuje młoda kobieta tracąc w przeciągu 2 miesięcy dwie osoby, które kocha najbardziej na świecie, czekam na dzień gdy dosięgnie cie zasłużona kara a potem-potem idź do diabła.


 Ania


p.s: Wszystie zwroty do ciebie pisałam z małej litery-celowo.






A dziś? Cóż...
Chętnie piję z nim whiskey i gadam do rana.I wiem, że gdy kończy się miłość to zawsze ktoś z tej miłości wychodzi poraniony. I wiem,że jeśli kogoś naprawdę się kocha, to możliwe jest pozwolić na to, żeby ten ktoś układał sobie życie z kimś innym, jeśli z nami nie potrafi. I wiem, że możliwe jest, z maleńkim bólem w sercu, cieszyć się szczęściem tej osoby.

Twoje zdrowie, Jarku.
http://www.youtube.com/watch?v=QO9htDn91Go&feature=grec_index

wtorek, 20 września 2011

Pokonałam

Do dziś, po śmierci Zefirka, gdy myślę o tym wszystkim co mu robiono,by go wyleczyć, te nakłucia, wenflony, igły to płaczę. To nie jest tak, że się nakręcam, po prostu w najmniej spodziewanym momencie przychodzi taka myśl i ból- fizyczny ból serca... Że byłam tą, na którą liczył, która powinna mu pomóc, tą, od której oczekiwał że będzie go chronić przed tym bólem, ale ja byłam tą która go trzymała gdy wkłuwali igłę... Czy tak małe dziecko może czuć, że nie taka powinna być mama? Czy mógł czuć, że zawiodłam jako matka? Bo nie rozumiał na pewno, że wybierałam mniejsze zło. Dziś wiem,że wybierałam źle, bo umarł z tymi cholernymi igłami... Żył w ciągłym bólu, z odrobiną matczynego bezpieczeństwa, bo przecież za chwilę go trzymała by mogli wbić... a mogłam mu dać znacznie więcej...
Teraz mnie nakłuwają. Dzielę z nim ten strach. W przeszłości, w innym wymiarze, bo wieżę że taki istnieje.


Pokonałam kolejną barierę która powstała po śmierci Zefirka. To już wspomniana punkcja. Ja bardzo się jej bałam i jak opętana przez cały tydzień poprzedzający zabieg, próbowałam poczuć ten strach który On czuł.
Ja-bałam się punkcji. On- bał się punkcji- przecież nie miał takiej świadomości jak ja, że to dla jego dobra, odbierał to jako krzywdę którą mu wyrządzano,bał się tego, gdzie jest mama? miał ją dwa razy. Może za drugim razem bał się już tylko bólu, i nie wiedział dlaczego mama ZNÓW na to pozwala? Czy tak małe dziecko potrafi to tak czuć?
Zrobiono mi punkcję. Przeżyłam.Teraz już wiem synku. Kocham Cię;-*

środa, 7 września 2011

Jestem chora

Tak. W połowie sierpnia, po dwu dniowym pobycie w szpitalu(zawiozło mnie tam pogotowie), stwierdzono u mnie padaczkę.Mówiłam ,że zaczęłam słabo widzieć. Nikogo to nie interesowało. Teraz, trafiłam do neurologa który twierdzi, że padaczka może być objawem a nie chorobą samą w sobie. Podejrzewa różnie, nawet to najgorsze.
Wiem, że jak już będę w szpitalu (poniedziałek) będą chcieli zrobić mi badanie płynu mózgowo-rdzeniowego i wiem że będzie ono dla mnie trudne. Dlaczego? Bo pamiętam jak mój synek miał je robione, dwa razy, i pamiętam jak strasznie krzyczał, i pamiętam jak płakałam pod gabinetem. Wiem, że mogę się na nie nie zgodzić, ale pozwolę je sobie zrobić, żeby poczuć to co czuł on. Taki masochizm.

wtorek, 6 września 2011

Lek na całe zło-ochrona środowiska

Hasz był osobą, która miała bardzo duży wpływ, na odbudowę mojego poczucia własnej wartości. Ja wiem że z tego co napisałam do tej pory wynika, że ja miałam takie super wsparcie ze strony rodziców. Gówno prawda. Ja nie miałam kiedy wypłakać ,wykrzyczeć, tak naprawdę przeżyć tego bólu żeby już nie powracał. Ja od razu musiałam być silna bo to moja mama potrzebowała wsparcia, ona w ogóle co chwilę płacze,taką ma naturę,ale wtedy jej łzy mi nie pomagały, wręcz przeciwnie. Budziły we mnie złość. To mama powinna wziąć się w garść bo córka jej potrzebuje, a nie odwrotnie. Ojciec to inna historia. Na pewno Wam to opiszę jak na pogrzebie mojego dziecka pił wódkę, potem dopił się piwem a na końcu zrobił awanturę...
Do czego zmierzam. Moja mama była i jest do tej pory tak zapatrzona w Jarka, ze potrafiła mi powiedzieć krótko po naszym rozstaniu, że to moja wina, że on odszedł. Bo ja byłam taka zła, a on taki biedny.Miedzy innymi z tego powodu opuściłam rodzinny dom. Kiedyś mi powiedziała, że Jarek to ma dziewczynę po politechnice a ja to tylko ogólniak... Zabolało.I wtedy zwierzyłam się Haszowi. A on tak po prostu mi powiedział, że na polibudzie to ochronę środowiska można studiować( on jest matematykiem), i że to słabe jest. Że tam ochrona środowiska to jak pedagogika na uniwerku. Oczywiście on mi to wszystko mówił z perspektywy zadufanego w sobie ścisłego umysłu, ale i tak bardzo mi pomogło;-) Wiem, słabe jest pocieszanie się czymś takim, ale moja psychika była wtedy tak słaba, że gadanie o tym że nie studiami się mierzy wartość człowieka, zwyczajnie do mnie nie trafiało a jeszcze dobijało. Wyobraźcie sobie jakie musiało być wtedy niskie moje poczucie własnej wartości, zdeptane przez moją rodzicielkę.
Hasz zrobił plakat,który powiesił na drzwiach od kibelka: "Na polibudzie można studiować ochronę środowiska" i za każdym razem gdy z pokoju przechodził do kuchni (mijał drzwi do łazienki), dopisywał jedną moją cechę za którą mnie uwielbiał. Z czasem dołączyła do tego jego dziewczyna, Dorota. To było bardzo fajne. A ja się zorientowałam, żesam wyjazd nic mi nie dał. Muszę pójść na terapię.

Hasz

Tak więc siedzę w Poznaniu. Pozornie wszystko jest ok. studiuje, mam pracę ktora daje mi satysfakcję, aczkolwiek marzę o czymś innym i na pewno zaraz po studiach będę się starała ją zmienić, fajnych znajomych i... Hasza;-)
Haszz cała pewnością jest facetem mojego życia, ale nie w takim sensie w jakim mogłoby się wydawać. Mieszkamy razem, kłócimy się razem, pijemy razem, sprzątam mu ,piorę, prasuję, czasem coś ugotuje,ale...ale nie jest moim facetem. W pewnym  momencie państwo J. postanowili że wynajmą drugi pokój, choć na początku w ogóle nie było o tym mowy. Tak więc Hasiu został moim współlokatorem. Na początku myślałam że będziemy się mijać w drzwiach, od czasu do czasu zamieniając ze sobą kilka słów. Ale stało się inaczej. Nawet nie wiem, kiedy się stało, ale pokochaliśmy eis jak...rodzeństwo. Od kiedy pamiętam ,zawsze chciałam mieć przyjaciela faceta, któremu będę mogła się wypłakać na ramieniu, który mnie przytuli ot tak i czasem utwierdzi w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym, a wszystko inne jest nieważne. Ale byłam pewna, że takim przyjacielem  będzie tylko gej, tymczasem Tomek (tak brzmi jego imię)jest w 100% hetero. Szalenie dobrze się rozumiemy, czasem nawet bez słów, jednak nie potrafię oddać tego, jak bardzo szalenie. To trzeba by było zobaczyć, a ponieważ nie możecie, to opisze kilka zajefajnych scenek;-)

H: naprawiłem odkurzacz!
- super.
H: no pochwal mnie! ty niewdzięczna kobieto...
- ciesze się, że naprawiłeś dla mnie odkurzacz (wszak tylko ja go w tym domu używam)
H: Nie naprawiłem go dla ciebie.
- nie?
H: nie. bo nie ma "ja", nie ma "ty', jesteśmy "my".


I jeszcze:
(wchodzę do pokoju hasza prosto po kąpieli, owinięta tylko w ręcznik, z rzeczą, którą -znowu- zostawił w łazience. Wiem ,że się na mnie patrzy, ale nie tak normalnie, tylko jak facet na kobietę;-) Wychodzę. Chwilę później w kuchni już razem, ja poprawiam ręcznik):
H; (patrzy na mnie) czy ty coś chcesz?!
- ja?!!! przecież zawsze po kąpieli latam w ręczniku!!!!! (oburzona) idę założyć moją antykoncepcyjna piżamę (koszulka MEDUZA SERWIS i bokserki)
H: tak mnie tu szczuje tymi nogami i obojczykami, wredne babsko... (leci za mna ze ścierką i próbuje strzelić w tyłek)
- NIIIIIEEEEE!!!!!
H: Nie, ja już wiem jakie to jest to twoje nie...

Na koniec:
-głowa mnie boli...
H; oj nie narzekaj, małże głowy nie mają i żyją....

poniedziałek, 5 września 2011

Gdzie kibelek?

Otóż ja, szukając mieszkania w Poznaniu, będąc w Poznaniu, w poszukiwania te zaangażowałam tę samą kumpelę, która pomagała mi przy wynajmie za pierwszym razem. I wyglądało to mniej więcej tak, że Ona ogłoszenia mieszkaniowe dla Poznania przeglądała w Kołobrzegu i wysyłała mi namiary do Poznania. Ufff....Skomplikowane? Pewnie że tak. Ale kto powiedział, że Polak nie potrafi? ;-)

Siedząc na spotkaniu w sprawie pracy, wybierałam oferty i w czasie przerwy dzwoniłam pod wskazane numery by dowiedzieć się szczegółów. Tak trafiłam na Państwa J., którzy to chcieli wynająć pokój na osiedlu Oświecenia. Cała uradowana pojechałam obejrzeć to cudo. To, co miałam nadzieję, że zostanie moim nowym domem, okazało się klitką metr na metr, ale ja, niepoprawna optymistka, wiedziałam, że nowe firanki w kolorze blue i odrobina babskich bibelotów potrafią zdziałać cuda. Nie przeszkadzało mi też, że będę mieszkać z trzema facetami, wszak jestem kobieta nowoczesną, wychowaną na Cosmopolitanie. No więc biorę. Jescze tylko Pani J. zapytala, czy korzystam z internetu, bo jest on wliczony w czynsz. Powiedziałam ,że nie ale to nie ma znaczenia i będę płacić. Na moje ( w tamtej chwili) nieszczęście, Pani J. okazała się bardzo uczciwa i  nie zgodziła się bym płaciła za coś z czego nie korzystam. Że za 15 minut będzie ktoś jeszcze oglądał i jak też nie będzie korzystał z sieci to ona do mnie oddzwoni. A więc nadzieja jakaś była. Niestety chłopak korzystał z internetu, więc to jemu wynajęli pokój. Wydawało się, że znów jestem bezdomna. Jednak państwo J. mieli dla mnie propozycję: ich mama i teściowa w jednej osobie, mieszkała sama w trzypokojowym mieszkaniu, a co najlepsze to rzadko w nim bywała, więc w praktyce płaciłabym za pokój, ale mieszkała sama. Rewelacja! Jeszcze tego samego dnia załatwiłam formalności związane z wynajmem. Znajomy koleżanki z akademika, samochodem pojechał ze mną obejrzeć mieszkanie, zabraliśmy od razu moje bagaże. Zostawiliśmy wszystko w mieszkaniu i wróciliśmy do akademika wypić piwo by rozładować stres, który od kilku dni mnie pożerał. Jak bardzo mnie pożerał dotarło do mnie następnego dnia rano, kiedy to w kuchni dopadłam kolegę od "przeprowadzki":

-(ja, przerażona) już wiem, dlaczego to mieszkanie było takie tanie!
- dlaczego?
- bo nie było w nim sedesu!
- co ty gadasz?! ja byłem w tej łazience i gwarantuję Ci, że sedes jest.
- naprawdę?
- czy te oczy mogą kłamać? (trzepocze rzęsami)
- no..nie.
- właśnie.jeszcze wcześnie. idź spać.
- idę.

sobota, 3 września 2011

Uprzejmy Pan

Do Poznania pojechałam tirem ze znajomym kierowcą z pracy-Robertem. Akurat miał trasę w tym kierunku, więc zgodził się mnie zabrać. Droga minęła nam szybko i przyjemnie, w stolicy wielkopolski byliśmy po zmroku. Uprzejmy Pan, u którego wynajmowałam pokój uprzedził, że troszkę się spóźni, więc poszłam do osiedlowego sklepiku zrobić zakupy na kolacje. Gdy miałam już to ,czego potrzebowałam ,wybrałam się na spacer by poznać okolicę. Ponieważ czas mi się dłużył, postanowiłam odwiedzić koleżankę, która studiowała w tym mieście. Gdy siedziałam już w taksówce, zadzwonił kolega Grzegorz, który również był kierowcą tira, by zapytać czy już się rozpakowałam i czy może się wprosić na kawę. Z kolegą oczywiście. Zapewniłam go, że serdecznie zapraszam. Gdy teraz to wspominam, to tak sobie myślę że głupi ma zawsze szczęście.
Chwilę po tym jak dojechałam do akademika "Jagienka", zadzwonił Uprzejmy Pan, że już jest w domu i czeka na mnie. Ponieważ byłam już zmęczona (i umówiona), pożegnałam się z koleżanką tak samo szybko jak przywitałam, z powrotem wsiadłam do taksówki i pojechałam rozpakować walizki.

Pierwszy szok, jaki przeżyłam w Poznaniu był związany z brakiem możliwości kupienia biletu w autobusie. Drugi, z bardzo długim oczekiwaniem na taksówkę. Trzeci, z Uprzejmym Panem, który drzwi otworzył mi w... ręczniku na biodrach. Gdyby był to młody, wysportowany blondyn, przemawiający głosem Bogusia Lindy, to naprawdę była bym przeciw a nawet za!;-) Tymczasem stanął przede mną mężczyzna w wieku około lat 70, witający mnie skrzekliwym "witam,jaki ładny ma Pani biust!". Już wtedy powinnam brać nogi za pas, ale ja, młoda i naiwna dziewczyna z Pomorza pomyślałam, że pewnie chciał być miły a przy tym "trendy" no i trochę mu nie wyszło. No nic. Weszłam do środka a tam- o dobry Boże!-syf, kiła i mogiła: lepiące się szafki, brudna podłoga, mnóstwo nieumytych naczyń w zlewie. A mój pokój? Był zrobiony ze starej łazienki, było w nim jedno okno, bardzo malutkie i zakratowane. Znajdowała się tam jedna szafa, pamiętająca jeszcze Gierka, z ogromną dziurą, tak jak by trafił w nią pocisk. W kącie stał rozkładany fotel, tak wąski, że chyba bym się w niego nie zmieściła. I to by było na tyle jeśli chodzi o wyposażenie. Uprzejmy Pan, z miną amerykańskiego milionera, oprowadzał mnie po swych "włościach", wyjaśniając zasady " naszego współżycia". A więc: ponieważ prysznic był w tym samym pomieszczeniu, co wanna, a zdarzyło by się tak, że chciała bym skorzystać z niego w momencie, gdy Uprzejmy Pan siedziałby w kąpieli, to mam się nie krępować, mogę wejść i się "prysznicować". Marzy mi się pobiegać na golasa po mieszkaniu w czasie kiedy on jest obecny?Żaden problem. Jemu osobiście to nic a nic nie przeszkadza. Jest tylko jedna zasada: nie wolno mi zamykać pokoju na klucz. No i tej nocy będą otwarte na szeroko, bo tak jest bezpieczniej, bo jak bym się czegoś przestraszyła to On od razu mi pomoże. Po wysłuchaniu tego wszystkiego wpadłam w panikę. Wiedziałam już, że nie mogę tam zostać. I właśnie wtedy zadzwonił kolega "od kawy". Starałam się normalnie z nim rozmawiać, ale i tak wyczuł ze coś jest nie tak.
- Ania, co się dzieje?
- Nic.
-Pytam się Ciebie. Co tam się dzieje? Coś Ci zrobił? Słyszysz mnie? Co on ci zrobił?
-Nie mogę ci powiedzieć.
-Ania..
- Nie mogę Ci powiedzieć ( zaczynam płakać)
- Czy Robert wie gdzie jesteś?
- (cały czas płaczę) Tak.
- Ok. (przerwane połączenie)

W tym czasie próbowała dodzwonić się do mnie mama. Gdy już się jej to udało, tak jak Grzegorz od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Przez łzy opowiedziałam jej o mieszkaniu, jego właścicielu,i rozmowie z Grzesiem.Była przerażona, kazała mi stamtąd uciekać i wracać do domu. Brzmiało to bardzo rozsądnie, tylko jak to zrobić, jeśli już jest późna noc?
Gdy zakończyłam rozmowę z nią,mój telefon odezwał się ponownie. To Robert dzwonił, powiedział mi o awanturze, którą zrobił mu Grzesiek o to, że jak mógł ze mną nie poczekać i zobaczyć, kim jest ten facet, że wziął kumpla i jadą z Kotlina tirem po mnie. A jednak głupi ma szczęście...

Jeszcze kilkanaście razy odbierałam połączenia telefoniczne, to Grzegorz na zmianę z rodzicami wydzwaniali do mnie, by dowiedzieć się jak wygląda sytuacja i dać wskazówki, co mam robić dalej. Pierwszą rzeczą która musiałam zrobić, to uciec z tego mieszkania. Wyczekałam moment, kiedy Uprzejmy Pan poszedł do toalety, zabrałam z jego pokoju klucz do drzwi wejściowych (tak,tak, zamknął je a klucz schował), wyniosłam swoje torby i uciekłam na stację paliw po drugiej stronie ulicy. Tam spokojnie czekałam na moich wybawców. Tymczasem oni przez telefon naradzali się z moimi rodzicami, czy mają mnie zabrać ze sobą na noc do Kotlina a rano odwieść do domu, czy ulokować gdzieś w Poznaniu, i... co zrobić Uprzejmym Panem? Bo to, że coś zrobić trzeba nie podlegało żadnej wątpliwości. Stanęło na tym, że zawiozą mnie do koleżanki w akademiku, bo przecież ja następnego dnia miałam spotkanie w sprawie pracy, a od właściciela- zboczeńca zabiorą moje pieniądze i jak będzie trzeba dadzą mu w gębę.
Nawet nie potrafię opisać, jaką ulgę poczułam , gdy zobaczyłam jak na cpn  wjeżdża tir. Moi wybawcy! Uściskali mnie,wpakowali do auta, a sami poszli do Uprzejmego Pana. Otworzył im ubrany w garnitur (ponoć miał też krawat), i z wielkim oburzeniem zapytał, jakim prawem nachodzą go o tej porze? Grzegorz przedstawił się jako mój mąż i... i tylko tyle wiem, bo nic więcej powiedzieć nie chcieli. Faktem jest, że odebrali moje pieniądze. Do dziś jestem im wdzięczna za to, co dla mnie zrobili.

Tak więc stałam się bezdomna. Koleżanka z "Jagienki", Małgosia, powiedziała że pierwsza stancja jest zawsze pechowa i dopóki nie znajdę czegoś, mogę mieszkać z nią i jej narzeczonym, Pawłem. Ucieszyło mnie to, choć nadal się martwiłam jak ja w ciągu kilku dni znajdę lokum, które będzie się nadawało na dom dla mnie? I w tym miejscu muszę znów przytoczyć, że "głupi ma zawsze szczęście".




Przeprowadzka

Przy organizowaniu przeprowadzki pomagała nie tylko rodzina ale też... kolezanka Jarka, która nawet nie wiem kiedy, stała się moją najlepszą kumpelą.Ona tak samo jak moja mama zdawała sobie sprawę, że albo stad wyjadę i zrobię coś ze swoim życiem, albo już zawsze będę się leczyć psychiatrycznie. Ponieważ firma, w której pracowałam miała zasięg ogólnokrajowy, poprosiłam o przeniesienie mnie do oddziału w Poznaniu. Moja prośba bardzo szybko zostala rozpatrzona pozytywnie. Pozostało mi tylko znaleźć lokum. Niestety nie było łatwo, gdyz chciałam je wynająć bez konieczności wcześniejszego oglądania. Jak sie potem okazało, to był błąd.
Znalazłyśmy tani pokój za pomocą internetu, pan z którym rozmawiałam przez telefon wydawał się miły, wpłaciłam zaliczkę na poczet wynajmu i już mogłam się wprowadzać.

25 lutego 2007 roku spakowałam walizki i wyruszyłam na kolejne spotkanie z dorosłością.


Zupa ogórkowa-emocje

Jesteście przed monitorami? Powiedzcie teraz do kogoś, kto jest obok Was "mam na obiad zupę ogórkową". W taki mniej więcej sposób Pani doktor z OIOM-u poinformowała nas o tym że 10 minut temu zmarło nasze dziecko. Zero emocji. Nie oczekiwałam płaczu, czy nawet żalu. Ale odrobina empatii by nie zaszkodziła.
Pamiętam, że gdy usłyszałam "proszę państwa bardzo mi przykro, niestety dziecko zmarło" tonem ogórkowej, to zaczęłam powtarzać "nie, nie ,nie" a potem... czarna dziura. Nie pamiętam co się działo, następne co pamiętam to to, że Jarek trzymał mnie w pasie bo się szarpałam i wciąż krzyczałam to cholerne "nie", ale to nie był taki zwykły krzyk, on był taki z środka, taki prawdziwy, uwalniający, taki... pierwotny? Potem jak już mnie puścił chodziłam jak kretynka wokół holu, powtarzałam "ale było lepiej, przecież było lepiej?" Bo nie przyszło nam do głowy że tuż przed śmiercią, w agonii zawsze się poprawia... Zjawiła się pielęgniarka z filiżanką herbaty i czymś na uspokojenie, bardzo się przydało bo Pani doktor za chwilę powiedziała "przecież mówiliśmy żeby się na to przygotować". Jak? No jak można się przygotować na śmierć własnego dziecka? Czego oczekiwała po tym że mnie uprzedziła? Że powiem aha, o której to się stało?
Pozwolono nam Go zobaczyć. Leżał taki śliczny, spokojny, w końcu bez tych rurek, kabelków, wenflonów... Miał na główce czapeczkę zieloną, w żaglówki, dzień wcześniej wieczorem mu założyłam bo miał główkę wyoliwkowaną, miał ciemieniuchę, moja wina, nie dokładnie myłam mu główkę, bałam się że jak trochę ją podniosę to odłączę mu respirator.Do dziś ją mam. Z tą oliwką. nie wyprałam jej. Jescze długo nim pachniała... Nie mogłam płakać, Jarek mógł ale nie chciał. Dusił się bo próbował powstrzymać szloch... Nakrzyczałam na niego," płacz, to nie wstyd, wyrzuć to z siebie". Poszliśmy. Nie wiem czemu tak szybko. Dziś bym zostało aż do momentu gdy po niego przyjdą, wtedy... nie wiem co wtedy sobie myślałam. Zapytaliśmy gdzie go zabiorą. Powiedziała nam pielęgniarka że przyjdzie dwóch panów z czarnym workiem. Zemdlałam.
Dziś już więcej nie mogę...

List którego nigdy nie wysłałam

Mamo,
mam problem. Miałaś rację, że przed problemem się nie ucieknie. Na początku, gdy przeprowadziłam się do Poznania, to było zbyt wiele spraw do załatwienia, zbyt wiele emocji, by móc myśleć o motywach swojego postępowania. Myślałam że ucieczka do dużego miasta to będzie recepta na wszystkie problemy, Niestety, jest inaczej. Wszystkie decyzje, które podejmuję wypływają z rozumowania „ Co On by powiedział? Czy uznał by to za dobre?” Pozornie jest ok., jest porządnym facetem wiec i moje wybory są porządne;-), bo tylko z takimi by się zgadzał. Studia, praca, wartościowi znajomi, brak nałogów- sielanka! Tylko cały czas mam wrażenie, że On siedzi mi na plecach. On, facet który już tak naprawdę nie ma wpływu (bezpośredniego) na moje życie. Mam tysiące myśli w głowie. Wiem, ze już nigdy nie będę w stanie mieszkać w Kołobrzegu. Zbyt duży odczuwam strach, ze jeszcze kiedyś stanie na mojej drodze. Ja wcale nie boję się że zrobi mi krzywdę- nie On! To dobry człowiek. Boję się tych wspomnień- one naprawdę mnie bolą. Może to o czym pisze nie jest już nic nowego, w sumie żaden problem, bo niestety tak już jest że gdy tragedia zostanie wpisana w nasze życie, to do jego końca właśnie tak to odczuwamy. Ale czy mógłby mi to ktoś powiedzieć wprost? Może to właśnie tak pamięta się o kimś, kogo się straciło a bardzo kochało. Może tak już jest że po śmierci dziecka boli zawsze? Może to, że Jarek siedzi mi na plecach, to element pamięci o moim dziecku? Ale niech mi to ktoś powie!!!
Wybaczenie-bardzo chcę, ale bardzo nie mogę. Są takie krzywdy na świecie, których wybaczy się nie da. Dlatego lepiej Jarka nie widzieć.
Żałoba- ile ona trwa? Według podręczników rok. Według mnie wciąż trwa. Trzy lata jak mój kochany synek nie żyje. A ja mam wrażenie że to było wczoraj. Oczywiście nie jest tak zawsze, to są pewne okresy kiedy nie wiem co mam ze sobą zrobić.
Marzenie- dziecko. Tylko boję się je urodzić. Nie wiem czemu, po prostu. Zachowuje się jak anorektyczka która chce i może sięgnąć po bułkę a jednak… nie może.
Mój przyjaciel mówi, że robię się zimna. Nie chcę być zimna. Po prostu życie pokopało mnie tyle razy, że teraz ja pierwsza kopie żeby nie oberwać… znów.


Ania

Decyzja

Gdy to wszystko się działo, to był to taki okres, kiedy ból po stracie był wyciszony, bo inaczej nie potrafię tego nazwać. Zaczął zbliżać się pierwszy listopada, święto zmarłych. Schudłam w tym czasie 9 kg. I właśnie wtedy zaczęłam mówić o tym, że chciałabym się wyprowadzić. Jeszcze nie byłam pewna gdzie, i w jakim czasie, ale że to nastąpi wiedziałam na pewno. Postanowiłam przygotować się do tego momentu psychicznie, żeby nie zabierać problemów ze sobą. Chciałam je zostawić w Kołobrzegu. Wtedy mama mi powiedziała, że nie ucieknę od nich, że nie ma złotej recepty, że one tu zostaną wtedy, gdy zapomnę o Zefirku, a nie zapomnę o nim nigdy. I nie zapomnę tez o Jarku, bo Zefirek jest jego częścią,że muszę się nauczyć z tym żyć. Ale ja byłam wtedy mądrzejsza, bo co może wiedzieć moja mama? To było moje dziecko, i co Ona może wiedzieć o cierpieniu? Jej nigdy dziecko nie umarło. Zapomniałam wtedy, że wnuki kocha się bardziej niż własne dzieci... Poza tym miałam świetny sposób by uwolnić się od wspomnień i pragnienia miłości tak macierzyńskiej jak i do mężczyzny. Postanowiłam sobie wmawiać, że mnie już spotkało to,co miało spotkać, ze już przeżyłam to, co miałam przeżyć, że już zawsze będę sama, bo taka jest kolej rzeczy, że nie zasługuję na miłość, że byłam kiepską matką, więc dobrze się stało, że Zefir umarł, no bo czy ja potrafiłabym go wychować? Pewnie nie.
Tak więc, pewnej nocy, będąc w pracy podjęłam decyzję, że na początku przyszłego miesiąca przeniosę się do Poznania. Myślę, że istotny wpływ na to miało pewne zdarzenie. Otóż zaczęła do mnie wydzwaniać pewna kobieta, która pytała o Jarka i o to, co mnie z nim łączy. A więc był ktoś jeszcze, dla kogo on był ważny... zabolało.. a zabolało jeszcze bardziej to, że on mi nie uwierzył. A więc teraz tylko jej ufa, mnie już nie, tak, jak bym to ja go skrzywdziła...
Ta sytuacja miała także odrobinę humorystyczne zabarwienie;-/
Ponieważ Jarek nic z tym nie zrobił i ta natrętna baba wciąż wydzwaniała, poprosiłam o interwencje jego mamę. Ta natomiast zaczęła mi wyjaśniać (o jak mnie ubawiła!) że "przecież wiem jakie są dziewczyny". Owszem, wiem, że tak zachowują się dzieci w gimnazjum a nie dorosłe kobiety i kimkolwiek ona jest to rozumem chyba nie grzeszy, no bo przecież on mając lat 31 chyba nie umawia się z dziećmi? Anyway...
gdy już zdecydowałam się na opuszczenie domu, prosto z pracy,chcąc zebrać myśli, pojechałam na cmentarz do synka. Musiałam sobie to wszystko racjonalnie poukładać. przy Jego grobie zawsze się uspokajałam, a później chodziłam na powojenny cmentarz, na którym spoczywały tylko maleńkie dzieci. Szybko się tam wyciszałam.

piątek, 2 września 2011

Epilog do przeprowadzki


Tak więc siedzę w Poznaniu. Przeprowadzka do tego miasta nie była przemyślana. Nie była nawet szalonym pomysłem świeżo upieczonej maturzystki, która narzeka na brak swobody w rodzinnym domu i postanawia się usamodzielnić. To był krzyk rozpaczy, ucieczka od zbyt bolesnych wspomnień i… nowej miłości mojej miłości(Jarka). Zaraz po maturze rozpoczęłam pracę w agencji ochrony i myślę,  że z tamtego okresu było to najlepsze co mnie spotkało, gdyż odkryłam ,ze dbanie o bezpieczeństwo innych daje mi wiele satysfakcji, i jest to coś,  co chce robić w życiu. Anyway… Tak więc zaczęłam tę pracę i postanowiłam iść za ciosem. Nie robić sobie przerwy w edukacji I zacząć studia w trybie dziennym- fizjoterapię. Miałam dochód, a więc w pewien sposób stałam się niezależna, do tej mojej fizjoterapii dorobiłam sobie ideologię, że dzięki umiejętnościom, które tam zdobędę, pomogę takim dzieciom jak mój synek. Można by sądzić, już się otrząsnęłam z tego dramatu, który przeżyłam, i że wszystko idzie ku dobremu. I może by tak było naprawdę, gdyby któregoś dnia moja siostra nie powiedziała mi, że widziała Jarka z kobietą. Ponoć wyglądali na zakochanych… Ponieważ uczelnia znajdowała się w pobliżu domu Jarka, zawsze bałam się, że spotkam Go po drodze i nie będę wiedziała, co zrobić. A w momencie, gdy dowiedziałam się, że On kogoś już ma, bałam się że dosłownie zemdleję, gdy spotkam ich razem. Z dniem, w którym dotarła do mnie ta informacja moje życie ponownie zmieniło się w koszmar. Mam wrażenie, że nawet gorszy niż poprzedni. Popadłam w swego rodzaju paranoję: coraz rzadziej chodziłam na uczelnię, bo bałam się że jak ich spotkam to zemdleję. W rezultacie rzuciłam studia, bo przejście przez wiadukt, na którym mogliśmy się minąć jawiło mi się,  jak coś nieziemsko bolesnego. Teraz to może wydawać się śmieszne, ale wtedy była to dla mnie trauma. Bałam się rodzicom powiedzieć, co się ze mną dzieje, tak się cieszyli, ze wracam do równowagi, więc wymyśliłam, ze rezygnuje ze studiów gdyż edukacja jest droga, a je chcę im pomóc finansowo, szczęście w nieszczęściu, że akurat mieli większe problemy z budżetem domowym, więc długo się nie sprzeciwiali. Wszak cel był szlachetny;-/
Potem przestałam jeździć do miasta, bo bałam się, że jak ich spotkam to zemdleję, przestałam chodzić do kina i na dyskoteki, bo bałam się, że jak ich spotkam to zemdleję. Równocześnie z tym, jak przestałam chodzić na cmentarz, bo bałam się, ze jak ich tam spotkam to zemdleję, pojawiły się problemy ze snem. Zaczęłam w nocy wychodzić „na spacery”, bo „D. nocą jest takie piękne”, a tak naprawdę to nic nie widziałam i niczego nie podziwiałam, gdyż zawsze zalewałam się łzami wyobrażając sobie, ze to ją dotyka a nie mnie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że chyba mam problem i na pewno sobie z tym nie poradzę. Myślałam, że już gorzej być nie może. Niestety, myliłam się.

czwartek, 1 września 2011

Nadzieja to dziwka...a jednak rozumiem


No więc przyjeżdżał, pomagał, wspierał, chodziliśmy razem do kina, na piwo- po prostu ideał! Ja powoli oswajałam się z myślą że teraz jestem sama, że w końcu będziemy musieli układać sobie życie osobno. Ale stało się coś, cos prawiło że znów odżyła we mnie nadzieja na rychły koniec „separacji” i cudowny początek nowego wspólnego związku: zaczęliśmy ponownie sypiać ze sobą. Jaka ja byłam szczęśliwa! Wydawało mi się że to oznacza, że on mnie jednak kocha! Wspaniale! Niestety, myliłam się. Napiszę brzydko: chciało mu się, a pod ręką miał laskę która za niego oddała by życie, i zgadzała się na wszystko by dostać od Niego odrobinę ciepła, Byłam taką „furteczką”: jeśli żadna inna nie będzie chciała, to zawsze jest Ania. Potraktował mnie jak dziwkę, naprawdę, mógł mi chociaż za to płacić, a nie ja jeszcze dokładałam do interesu kupując tabletki antykoncepcyjne. Trwało to przez rok. Ostatni raz kochaliśmy się w sierpniu, chyba był już wtedy z nią. Już naprawdę zostałam sama.

Był jego tatą, na pewno też w jakiś sposób bardzo cierpiał a cała uwaga otoczenia skupiała się na mnie, gdyż w przeciwieństwie do niego uzewnętrzniałam swoje emocje. Ja to wszystko teraz wiem, i rozumiem, że On mógł mieć dość, i dlatego odszedł. Jednak wciąż nie rozumiem, dlaczego nie dał nam szansy? Dlaczego wszystko przekreślił tylko dlatego, że ja byłam nieznośna? Cóż, stało się. Nie jesteśmy razem i nigdy nie będziemy. A żyć trzeba dalej.